niedziela, 31 maja 2009

Narracja drugoosobowa

Naciskasz klamkę i wchodzisz. Patrzysz prosto w jej twarz, ale nie masz pewności, czy już ją kiedyś widziałeś. Rzucasz więc neutralne "witaj!". Patrzysz w lewo - jest wieszak, więc ostrożnie kładziesz reklamówkę z wódką i sokiem grejpfrutowym na podłodze, zdejmujesz buty i kurtkę, którą wieszasz następnie na mocno już przepełnionym wieszaku. Witasz się jeszcze z kilkoma wyciągniętymi w twoją stronę dłońmi wymawiając jednocześnie swoje imię i nie zapamiętujesz żadnej z odpowiedzi.

Jesteś tu, ale nie możesz oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę wcale cię tu nie ma. Zastanawiasz się, czemu wszyscy są tacy obcy, tacy dziwni, tacy jacyś. Próbujesz obserwować ludzi i odgadnąć kim oni są, ale szybko dajesz sobie spokój, gdyż wszyscy są tacy sami.

Ktoś cię częstuje wódką z sokiem grejpfrutowym. Zamieniasz kilka zdań, a właściwie wysłuchujesz monologu. Dlaczego ten ktoś myśli, że może cię interesować promocja, w której nabył tę oto nijaką, oryginalną koszulę? Mówisz jednak, że jest dość ładna, uśmiechasz się nieszczerze zerkając jednocześnie ponad jego lewym ramieniem w stronę kuchni. Rzucasz jeszcze idealnie puste "jasne, później o tym jeszcze pogadamy" dopijasz drinka i odchodzisz w stronę kuchni.

Kontemplujesz. Przestrzeń mieszkania nie wydaje się zwykłą przestrzenią. Jest jakaś gęsta i transowa, ma zadziwiające właściwości. Pozanurzani w niej ludzie są odlegli, jakby byli pozamrażani w półpłynnym lodzie. Nie masz nawet pewności, czy siedząca na taborecie tuż obok drzwi do kuchni śliczna dziewczyna cię usłyszy, gdybyś zagadał. Jest cała oblepiona gęstością, fluidami, elektronami, muzyką Fatboy Slima; spowijają ją opary wódki i tanich perfum, z samego zaś dna tej swoistej cebuli mruga wesoło w twoją stronę czarna bielizna.

Tymczasem grzebiesz w kieszeni i wydobywasz komórkę. Nie masz pojęcia, kiedy minęły te trzy godziny.

Rozglądasz się. Powoli dostrzegasz jednak atrybuty minionego czasu. Puste butelki, porozsypywane pod stołem resztki czipsów, niższa niż wcześniej frekwencja. Nawet gęstość tkanki rzeczywistości jakby zelżała. Odwracasz głowę w stronę balkonu, prawa, lewa, prawa, lewa, drzwi, balkon. Jeszcze z pokoju dostrzegasz trzy żażące się punkciki papierosów. Odmawiasz, zostajesz jednak na balkonie, usiłując wpleść się w trzecią nad ranem, dyskusję o czymś i w wiatr.

***

Uciekł ci nocny. Jedziesz taksówką przez urojony Grochów. Jakie lubisz narkotyki?

niedziela, 24 maja 2009

Na bocznicy (retrospekcja zaprzeszła)

Nocny pociąg-widmo krążył po Pradze, krąży zresztą po dziś dzień. Bywa tu i tam, częściej jednak tam. Kupa starego żelastwa, wyświechtane, krzywe tory, aromat spalin, wagony retro, niewidzialność. Pociąg może przejechać z hukiem, ale nikt go nie widzi.

Tak było i tamtym razem. Potoczył się w odmęty dalekiego Bródna, a może już Targówka. Niewiadomo po co, chociaż może jednak wiadomo, albo i nie. Wsiadło do tego pociągu sporo ludzi – w większości młodych, choć niektórzy zmęczeni. Byłem tam i ja, więc oddałem się obserwacji.

Nad ranem pociąg wracał, zbierając niedobitki postarzałych młodych ludzi o sino-ziemniaczanych twarzach, które wyrażały uberabsolutne nic. Zastanawiałem się, co ich mogło spotkać tej nocy w tym rejonie. Pomimo, iż z twarzy sączyła się obojętność i nic, to jednak sylwetki dawały dużo do myślenia. Siedzący prosto jechali do pracy w markecie. Siedzący krzywo wracali z pracy. Stojący chwiejnie wracali z imprezy. Stojący prosto wracali z zajezdni. Siedzący na dwóch miast jednym siedzeniu dupczyli. Patrzący na spływające po oknach krople deszczu czegoś żałowali. Słuchający czegoś z białych słuchawek też dupczyli, albo byli dupczeni.

Ktoś zdarł nocną kołdrę i wszyscy okazali się nadzy. Takowoż wszyscy udawali obojętność lub znudzenie, niezauważawszy jeden drugiego. Pociąg-widmo zmierzał w stronę bocznicy, gdzie miał pozostać już na zawsze, albo chociaż do najbliższego piątku. Tymczasem nadchodziła niedziela, trzeba było wyprasować koszule i pójść do kościoła z żoną lub rodzicami. Perspektywa ta przyprawiała sino-ziemniaczanym twarzom grymaśną gębę niezadowolenia.

***

Następna notka będzie najprawdopodobniej pierwszym aktem krótkiego eseju dramatycznego. Wszak didaskalia gotowe.


środa, 20 maja 2009

Bla bla bla

Nikt ze mną nie rozmawia. Czy tylko ja tak mam?

Wygląda na to, że nadaję się tylko do picia piwa pod koncert, gitarę lub mecz, oraz ewentualnie do pomeczowej afterłojmy. Można ze mną pożartować, pobajerować niezobowiązująco dziewczyny, skomentować dosadnie błąd sędziego albo zdarzenie z życia znajomych i wypić ostatnie, które niekoniecznie jest tym ostatnim.

Wygląda na to, że nie nadaję się natomiast do bezalkoholowych spotkań - rozmów o książce czy filmie, wieczornego spaceru wzdłuż Wisły, głębszych rozpraw o sensie istnienia. Po części dlatego, że jestem kompletnie poza mainstreamem, po części dlatego, że ludzie myślą, że jestem poza mainstreamem. W istocie, coś czasem obejrzę/przeczytam, lecz bardziej wyrywkowo niźli systematycznie. No i nie odróżniam Russela Crowla od Brada Pitta.

A może nikt już z nikim nie rozmawia o poważnych rzeczach?



Ale nie, nie to, że zupełnie nikt ze mną nie rozmawia. Oto kilka dni temu, w tym samym momencie, odezwały się do mnie dwie z trzech dziewczyn, które ujmuję w oficjalnych seniorskich statystykach jako "byłe" (innymi słowy - była w tych naszych relacjach pewna ciągłość). I obydwie interesowało co u mnie, obydwie zdawały się o mnie martwić i chciały rozmawiać na poważnie.

[Czemu akurat teraz spisuję swoje życie, siedząc w w jedynej takiej knajpie nad piwem? Maj - powinienem się uczyć.]

Czemu byłe dziewczyny się o mnie martwią? Przecież to bez sensu, to nie ich sprawa, poza tym - znają mnie jak mało kto! A może... a może właśnie dlatego? Może mają rację? Może chodzi o tą - widzialną dopiero z bliska - nadsterowność, gdy brawurowo prowadzę wóz swego życia? Może trzeba się o mnie martwić?

Wobec tego muszę znienawidzić siebie.

Nagle - to był impuls, nanosekunda - siedząc nad tym piwem, poczułem, że muszę pogryźć cienkie szkło szklanki i połknąć tą zupę złocisto-kryształową. Chwilę potem puściłem farbę z ust, dostałem strasznych drgawek i przyjechało pogotowie. Dym z fajek unosił się wciąż słychać było rozmowy w języku polskim i angielskim kibicom mówimy zdecydowane działania naszego rządu zapobiegły rozprzestrzenieniu się świńskiej pryszczy na jej twarzy wiele widać było to dawno było dawno był oda w dno młodości uderzyłem głową w dół spadając ze skały nad przepastną rządzą wiedzy i władzy absolut dwa razy i colę razu pewnego na tym świecie nie ma nic.

Potem zaś wsiadłem na rower i pomknąłem do fryzjera. Postanowiłem się zmienić.

poniedziałek, 18 maja 2009

Targowa 50/52

Wysiadłszy z tramwaju na Ząbkowskiej, bez problemu odnalazłem podwórko przy Targowej 50/52. Pomimo padającego deszczu, było tam sporo ludzi. Trochę brodatych lub poprzebieranych ludzi, pewnikiem studiujących historię, trochę typowo praskich ryjów, do tego kilka rodzinek z wózkami i jedna śliczna dziewczyna.

Atmosfera taka trochę festyniarska. Ludzie łażą od straganu do straganu oglądając pamiątki i pobierając różnorakie ulotki, które tym się charakteryzowały, że były darmowe, toteż każdy chciał skompletować cały możliwy zestaw. Jeden taki Jurek skompletował nawet dwa zestawy („jeszcze jedną dla żony”). Spora kolejka towarzyszyła oczywiście stoisku z kiełbaskami i smalcem. Spora na tyle, że dałem sobie spokój. Zresztą po wczorajszym i tak nie bardzo miałem ochotę przełknąć cokolwiek.

Pod naprędce przygotowanym zadaszeniem skończyła właśnie grać jakaś podwórkowo-punkowo-ludowa kapela posługująca się bratnim językiem rosyjskim. Ci nie skończyli jeszcze rozkręcać perkusji i zwijać kabli, a organizator wpędził na scenę niczym stado bydła Kapelę Praską, główną gwiazdę popołudnia w owym podwórku. Początkowo pojawił się jeszcze problem techniczny, mianowicie odsłuch był kompletnie niedostrojony, ale po błahych 15 minutach i z tym sobie poradzono. Wraz z pierwszymi melodiami płynącymi z instrumentów, deszcz rozpadał się na dobre i nie przestał już do końca. Schroniwszy się nieco pod olbrzymim drzewem na środku podwórka, z obrzydzeniem patrzyłem na kilka osób, które popołudnie umilały sobie puszeczką piwa.

O, kapele warszawskie! Ileż historii macie do opowiedzenia! Ileż wspomnień, ileż przegranych i wygranych momentów, ileż klimatu w Waszej Muzyce! Iluż bohaterów, iluż cwaniaków, ileż pięknych dziewczyn, ileż ckliwości, ileż miłości nieodwzajemnionej, ileż awantur, ileż zachwytu nad toczącymi się Targową pierwszymi tramwajami!

Deszcz nie przeszkadzał w niczym. Gdyby zamiast kamieni pod sceną rosła trawa, to tańczący z pewnością pozbyliby się butów.

Pośród tańczących była około 40 letnia Zadbana Kobieta w eleganckim płaszczu i z parasolem, której muzyka najwyraźniej przypomniała coś miłego, gdyż taniec zdawał się pochłonąć ją całą, nawet oczy. Obok niej równie żywiołowo podskakiwała Zwyczajna Kobieta, chyba trochę młodsza, która bardziej niż wspomnieniom, oddawała się chwili bieżącej. Była bardzo szczęśliwa. Szczęście to można było zaobserwować, gdy ruchliwie kręciła głową, rozrzucając radośnie mokre włosy we wszystkich sześciu przestrzennych kierunkach trójwymiarowego świata. Towarzyszył im – z początku nieśmiało, potem coraz raźniej – około 45-letni Czesiek o łysawych włosach i czerwonawej twarzy, dzierżący w dłoni ekologiczną siatkę, na dnie której odznaczał się charakterystyczny kształt półlitrówki i zepsutej parasolki. Co chwila na danceflorze pojawiał się też wielki, brodaty niczym Rumcajs student historii, wyciągający z tłumu jakieś osamotnione babcie, mamy lub córki. Większość z nich już nie wracała pod drzewo, tylko kontynuowała tańce. Podczas takich wygibasów ktoś się z kimś zderzył, skutkiem czego młoda dziewczyna przyodziana w wystające spod za krótkiej bluzy aksamitne, czarne stringi wywróciła się razem z 70-letnią babcią, upierdoliwszy jej całą kurtkę.

I gdy tak obserwowałem tańczących i grających, przyjemnie było moknąć. Nagle zapragnąłem dać komuś w ryja i rozkręcić awanturę w rytm melodii wygrywanych przez Kapelę Praską.

niedziela, 17 maja 2009

Ile jestem Ci winien?

To chyba wszysko.

czwartek, 14 maja 2009

Targówek Mieszkaniowy

Skończyło się to tak, że siedzieliśmy na schodach kamienicy na rogu 11 Listopada i Bródnowskiej, popijając przedostatnie tego poranka piwo. Wróble ćwierkały w najlepsze, naprzeciwko nas co chwila śmigał dziarsko jakiś pustawy tramwaj w kierunku Bródna lub Czterech Śpiących, a w oknach kamienic podziurawionych kulami odbijało się majowe słońce. Wciąż jednak było zimno.

-Te dziury. Zobacz. Myślisz, że to od kul?
-Stary, racja. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na to uwagi.
-Tak, to możliwe. Zresztą przyjrzyj się. Te dziury są specyficzne, na zewnątrz odpadł tynk, a w środku jest mocniejsze zagłębienie.
-Jakby ktoś odgniótł w tynku formę sadzonego jajka.

Wcześniej poszliśmy obejrzeć zniszczoną przed kilkoma dniami praską parowozownię, ale nie znaleźliśmy jej. Dopiero kilka dni później okazało się, że zaszliśmy z niewłaściwej strony, bo od Szwedzkiej.

A jak się zaczęło?

Jak w dawnej reklamie pewnego browaru, tej z Bońkiem. Przechwyciliśmy piwo, potem walka pierś w pierś, problemy ze zgubieniem obrońcy nazwiskiem Melepeta herbu Trzy Wystające Zęby, w końcu wyjście na pozycję sam na sam. Gola jednak nie było.

niedziela, 10 maja 2009

Jazda

Skacowana pobudka o 7.30 nie wróżyła dobrze sobocie. Ledwo zdążyłem na zdezelowany skład Kolei Mazowieckich, który - gdy tylko wsiadłem - powlókł się niemrawo w stronę Ochoty, a dalej - Sochaczewa.

Otwarcie sezonu Muzeum Kolei Wąskotorowej to ważne wydarzenie w kalendarzu miłośników wszystkiego, co porusza się po torach. Impreza zamknięta, wstęp mają tylko zaproszeni goście - w większości kwiat polskich miłośników kolei oraz dyrektorzy spółek kolejowych. Przypieczętowana kilkoma flaszkami wódki i zagryziona paroma kiszonymi ogórkami znajomość z Pamelą z PKP zaowocowała przekazaniem mi podwójnej wejściówki. Zwlekłszy się więc o tej 7.30 ze znalezionej na śmietniku kanapy udałem się do Sochaczewa.

To, co zobaczyłem, mogę porównać tylko do bajki o gadających lokomotywach (tytułu nie pamiętam). Piękne, odnowione perony, latarnie, ławeczki, bielące się świeżą emalią krawężniki, wspaniałe parowozy, równiutko wystrzyżone trawniki. Bajkowe wrażenie pogłębiają niewielkie rozmiary eksponatów.

Dym, para, gwizd, przejażdżka, ognisko, kiełbaska, piwko, rozmowy, zdjęcia, słońce. W końcu powrót.

-Jaka jest różnica między kurwą a prostytutką? - zapytał mnie przysiadając się Pan Jędrzej, 73-letni miłośnik kolei.
-Nie wiem. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, węsząc jednakże jakiś podstęp.
-Prostytutka niejednemu zdrowie lub życie uratowała, bo go, wie pan, zaspokoiła. I jest potrzebna. A kurwa to jest charakter. Rozumie pan?

Rozumiałem doskonale. Poraziła mnie przy tym jasność umysłu i głęboka mądrość życiowa Pana Jędrzeja. Kurwy i prostytutki. To jasne jak słońce.

I gdy tak sobie jechaliśmy pociągiem retro a Kapela Wuja Zdzisia przygrywała sprośne, acz rozrzewniające ludowe piosenki, wyjrzałem przez okno i ujrzałem buchający z komina parowozu rytmicznymi porcjami dym. Kapela i pociąg pięknie zespalały się w jednym rytmie. Wagon kołysał się w takt wygrywanych melodii, podchwytywanych ochoczo przez kilku podchmielonych wąsaczy. Kołysał się tak silnie, że niepodobnym było nie kołysać się w rytm muzyki. Koniec końców kołysaliśmy się i podśpiewywaliśmy wszyscy. Parowóz zawadiacko gwizdnął raz i drugi cienkim, acz aksamitnym głosikiem, podkreślając swoją obecną dumę i minioną sławę żelaznego potwora, a ja - wychyliwszy się przez retro-okienko - zerwałem gałązkę ledwo co fioletowego bzu.

Natenczas pojąłem, że gdyby była tu ze mną Hanka, byłby to najpiękniejszy dzień w moim życiu.

czwartek, 7 maja 2009

Rewolucje-Konstytucje 2009

Wracałem z Uniwerku późnym popołudniem, a właściwie to chyba już wieczorem. Przeszedłem przez Most Grota, skręciłem w lewo, ominąłem alejkę, po której biegały dwa wielkie psy bez kagańców i rozpocząłem spacer po Parku Praskim.

Miejsca są jak ludzie. Mają duszę i charakter, a nawet nastrój. Dusza powiązana jest z kontinuum przestrzennym miejsca na przestrzeni wieków, z jego historią, z przypisywanymi jej znaczeniami. Charakter to jakby teraźniejszość w szeroko pojętym znaczeniu. Ogólny wygląd, przeznaczenie, charakterystyka przychodzącej tu większości. Nastroju natomiast nie sposób zdefiniować czy opisać – ludzie z miejscami mają najwyraźniej ten wspólny mianownik, który umożliwia im rozpoznawanie nastrojów odwiedzanych miejsc. Nastroje te czasem wiążą się z pogodą czy nasłonecznieniem, ale nie zawsze.

Jakiś przypadek sprawił, że zmieniłem kierunek spaceru i wyszedłem na plac z amfiteatrem.

Zebranych tam było kilkadziesiąt osób. Zaciekawiony podszedłem. Ktoś rozdawał ulotki. „Eurowybory idą” – pomyślałem, ale myliłem się, gdyż chodziło o akcję lokatorów praskich kamienic przeciwko podwyżkom czynszów. Ulotkę przyjąłem, zachowałem. Zacząłem się przysłuchiwać i obserwować. Początkowo wyglądało to tak, że wokół trzech – czterech mężczyzn stojących pomiędzy ludźmi zaczęły się tworzyć mini-wianuszki ludzi.

-Słuchajcie, dobrze, że tu jesteście, mamy już wasze adresy, teraz będzie łatwiej się zebrać następnym razem…
-Tylko razem możemy coś zrobić!
-Racja.
-Mogę też dostać ulotkę?
-…następnym razem musimy przyjść jeszcze większą ilością osób. Ulotki już od jutra będą zawieszone na stronie, można je ściągać i drukować. Rozwieszajcie na sklepach…
-Ale chyba nie wolno?
-Nieważne. Za komuny też nie było wolno a ludzie się nie bali…
-Co ta komuna z nami zrobiła…
-…a jak zedrą, to wieszajcie znowu, żeby widzieli, że jesteśmy obecni, że się nie boimy!
-A może byśmy na ulicach rozdawali?
-Nie warto. Na ulicy to ludzie od razu wyrzucą. Pokierujcie, zostawiajcie też w sklepach osiedlowych…
-Następnym razem będzie spotkanie na Radzie Miasta. Przyjdźmy tam licznie.
-Racja! Ja pamiętam, co pani burmistrz obiecywała. A teraz nam nawet nie chcą schodów wyremontować.
-A czynsz podnoszą!
-No, i to bez uprzedzenia. Dostałem pismo z decyzją, że tak i tak. Nawet odwołać się nie dało…
-…a jak to wyżyć z takiej renty. 800 złotych dostaję. A tu znowu podnoszą.
-Ludzie! Musimy się zorganizować. Niech oni zobaczą, że ludzie się nie zgadzają. Zaprotestujmy! Dajmy im do myślenia. Musimy walczyć o nasze!
-O! A ja to mam naostrzoną siekierę!
-A ja nóż!
-Ludzie! Tak ostro to chyba na początek nie trzeba…
-A mi to się scyzoryk sam otwiera w kieszeni! – dodał nieśmiało około 50-letni jegomość o posturze suchotnika.
-Ktoś jeszcze coś będzie mówił na koniec czy mamy już iść!
-Szanowni Państwo!
-...
-…
-…
-SZANOWNI PAŃSTWO!
-O, teraz będzie chyba mówił. Cicho Heniek!

Trzy czy cztery mini-wianuszki połączyły się z wolna w jeden półokrąg, w środku którego stanęli razem dotychczasowi liderzy mini-półokręgów.

-Szanowni Państwo! Ludzie! – zaczął brodaty szef inicjatywy o wyglądzie kierowcy autobusów albo i księdza Isakowicza-Zaleskiego – Zebraliśmy się tu, żeby pokazać, że nasz głos się liczy! Że muszą się z nami liczyć tam na górze! Sobie znów podnieśli premie, a nam podnoszą… czynsze! (brawa) Nie możemy czekać z założonymi rękami. Musimy działać…
-Ja mam siekierę naostrzoną!
-Ja nóż. Kuchenny.
-…musimy działać, albowiem nikt tego za nas nie zrobi. – głos mówiącego zaczął drżeć pełen zapału, który musiał być też obecny w słynnej sądowej obronie Fidela Castro, która przerodziła się w rewolucyjny manifest do narodu kubańskiego. - Następnym razem niech każdy przyprowadzi sąsiadów, będzie nas więcej. Możemy to zrobić!
-PRL też upadł!
-Bo to konstytucję trzeba zmienić!

Poczułem niepokój. Brodaty coraz mocniej wczuwał się w rolę trybuna ludowego. Wszedł na ławkę, żeby być lepiej słyszanym i widzianym. Natężenie jego głosu było coraz silniejsze; gdyby podłączyć go do equalizera, to pewnie byłoby widać, jak powoli spada góra, radykalnie wzmacnia się środek, a basy oscylują wokół wysokiego poziomu. Niebo powoli zaczęło zachodzić oczojebną czerwienią, już po chwili cały nieboskłon ociekał krwią tętniczą. Gdzieś w oddali słychać było nadciągające myśliwce, ale mogło to być złudzenie. Odwróciłem głowę; gdzieś w krzakach dostrzegłem niezgrabnie przyczajoną gromadkę nieogolonych (ucharakteryzowanych?) ludzi w moro, którzy dawali sobie rękoma jakieś znaki, jakby wzajemnie się uciszali. Przyglądający się nam nieśmiało z daleka ludzie nieśmiało przybliżali się do nas, powoli zacieśniając krąg wokół szalejącego Wodza. Tym samym zupełnie niechcący znalazłem się w oku cyklonu, o jakieś dwa metry od Niego. Niepodobieństwem było wydostać się na zewnątrz. Tymczasem bezzębny kombatant spojrzał w moją stronę, uniósł zaciśniętą pięść i uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, chcąc najwyraźniej dodać mi otuchy. Ktoś obok krzyknął, że musimy mieć sztandar. Natenczas jedna z kobiet pobiegła do domu po stare prześcieradło i kij od szczotki.

Kim byli ci ludzie? Był tam wielki dziad o twarzy Jelcyna przyprawionej głupawym uśmiechem, który wyglądał jakby nic nie rozumiał, ale cieszył się, że może sobie zaprotestować jak za starych dobrych czasów. Była królowa praskich ulic lat 50 i 60, obecnie podrasowana wizytami na solarium, krótko ostrzyżona blondynka o zniszczonej twarzy i wychudzonej sylwetce – typ kobiety prującej się na prawo i lewo podczas libacji w gronie starych znajomych z klatki. Był też noszący długie, kręcone włosy młody lewak. Było kilka emerytek, które przyzwyczajone do tego, że ich starzy do niczego się nie nadają, same postanowiły przyjść i pokazać, jakie to są niezbędne. Ponadto sporo kierowców autobusów, hydraulików, kanarów, rencistów, alkoholików, kilka samotnych matek z dziećmi, do tego bezrobotni i wdowy. Razem jakieś 50 osób.

Czy tak zaczynają się rewolucje?

Głowa. Opuszczenie.

Głowa. Opuszczenie. Myśl. Zanik. Myśl. Oczy. Przymknięcie. Myśl. Ucieczka. Głowa. Podniesienie. Oczy. Otworzenie. Obserwacja. Rzeczywistość. Rejestracja. Ławka. Ktoś. Smycz. Piesek. Zdumienie. Myśl. Wczoraj. Noc. Niewyraźność. Oczy. Przymknięcie. Pociąg. Pęd. Koła. Stukot. Irytacja. Usta. Suchość. Hamowanie. Stacja. Współpasażerowie. Tłok. Bagaże. Klatka. Szczur. Gwizdek. Odjazd. Słońce. Upał. Oczy. Przymknięcie. Koła. Stukot. Ręka. Broda. Pogładzenie. Plan. Żyletka. Refleksja. Absolut. Sens. Platon. Kant. Refleksja. Sens. Nieznajomość. Głowa. Środek. Pociąg. Przejazd. Huk. Pęd. Rozrywanie. Myśl. Zanik. Współpasażerka. Dekolt. Erekcja. Oczy. Przymknięcie. Huk. Głowa. Ból. Erekcja. Zanik. Myśl. Wczoraj. Niewyraźność. Mgła. Wódka. Wczoraj. Strzępy. Przypomnienie. Oczy. Otworzenie. Rozszerzenie. Wątpliwość. Przypominanie. Wątpliwość. Zanik. Wkurwienie. Moral. Załamka. Obrzydzenie. Refleksja. Problemy. Niewyraźność. Smutek. Postanowienie. Refleksja. Okazje. Mnogość. Postanowienie. Zmiana. Wyjątki. Ustanowienie. Refleksja. Postanowienie. Anulowanie. Wibracja. Telefon. Propozycja. Refleksja. Konsumpcja. Zgoda. Zegarek. Dogadanie. Zapytanie. Prowiant. Rozważenie. Decyzja. Rozłączenie. Refleksja. Bezsens. Powstanie. Przeproszenie. Korytarz. Tłok. Okno. Las. Otworzenie. Powietrze. Aromat. Świerki. Wdech. Sarna. Ucieczka. Zmrok. Paczka. Papieros. Zapalniczka. Płomień. Żar. Zaciągnięcie. Dym. Wydech. Las. Refleksja. Obowiązki. Przyszłość. Jutro. Studia. Praca. Refleksja. Nieodrobienie. Wizualizacja. Pomieszczenie. Studenci. Profesorka. Zadanie. Niedobór. Irytacja. Refleksja. Marzenie. Wszystko. Pierdolnięcie. Pociąg. Ucieczka. Owce. Pasanie. Natura. Zgoda. Rodzina. Miłość. Zrozumienie. Harmonia. Przypomnienie. Moral. Refleksja. Recydywa. Moral. Wzmocnienie. Zaciągnięcie. Płuca. Dym. Przytrzymanie. Chwila. Trwanie. Trwanie. Trwanie. Twarz. Czerwienienie. Przepona. Rozluźnienie. Dym. Tchawica. Usta. Okno. Las. Dym. Koniec. Tłok. Bagaże. Powrót. Przedział. Suchość. Przypomnienie. Plecak. Otworzenie. Poszukiwanie. Dno. Puszka. Chłód. Uśmiech. Przypomnienie. Postanowienie. Olanie. Otworzenie. Łyk. Łyk. Łyk. Cichacz. Smród. Głowa. Podniesienie. Współpasażerowie. Twarze. Obojętność. Udawanie. Twarze. Analiza. Wybór. Pewność. Wyrzut. Okno. Otworzenie. Las. Puszka. Łyk. Koniec. Zgniecenie. Śmietnik. Samopoczucie. Poprawa. Rozluźnienie. Odpoczynek. Drzemka. Noc. Przebudzenie. Oczy. Otworzenie. Współpasażerowie. Brak. Ręka. Zegarek. Spojrzenie. Konduktor. Zapytanie. Odpowiedź. Fizjologia. Potrzeba. Korytarz. Toaleta. Kolejka. Wejście. Zamknięcie. Kibel. Strumień. Trwanie. Odprężenie. Zakończenie. Kran. Woda. Ręce. Mydło. Woda. Ręcznik. Kosz. Wyjście. Powrót. Przedział. Chłód. Okno. Zamknięcie. Sen. Hanka. Maj. Noc. Łąka. Spacer. Księżyc. Gwiazdy. Uśmiech. Szczęście.

Totolotek

Ciężko mi to przychodzi, ale muszę przyznać, że jestem niestały w uczuciach. Jestem. Jestem? Jestem. Myślę. Nie myślę. Nieważne. Ważne. Nieważne.

Moje piątkowe szczęście przybrało postać Bakczysaraju – zniszczone w zamierzchłej przeszłości, ale wciąż widać minione piękno. Przypominało o czasach świetności, toteż powodowało jeszcze większy dysonans pomiędzy tym co jest a tym czego nie ma, acz było. Hanka wyjechała na ślub siostry do rodzinnego Zimnopiekłowa. Nasze cotygodniowe clases de la lengua espanol trzeba więc znowu przełożyć. „To nic” – pomyślałem, ale nie do końca w to uwierzyłem. Eh, gdyby chociaż gdzieś koło czwartku czy piątku przyszło jej do głowy skrobnąć do mnie smsa… Ale nie zrobi tego – po części z natłoku obiektywnie ważnych spraw, a po części z ultraprozaicznej przyczyny, a mianowicie takie, że ona jeszcze nie wie, że już jej na mnie zależy.

Ja natomiast, zgodnie z leseferystycznymi (nie mylić z lefebrystami!) ideałami wprawiam w ruch doktrynę wolnego rynku. Dzisiaj Monika.

(Już wczoraj koło południa zastanawiałem się, jaka będzie odpowiedź młodszych – a przez to bardziej doświadczonych – rywalek Hanki. Maria Magdalena trochę jednak zawiodła. Znowu. Czy trener da jej jeszcze szansę?)

Wyzbywszy się dżonobrawstwa, kontynuuję.

Zgadza się, na zajęcia z roli dramatu w kulturze ludów fenickich przyłażę regularnie tylko ze względu na nią. Salka na 20 osób, przychodzi koło 30. Ach, ileż się trzeba nagimnastykować, żeby z nią siedzieć! Jak przychodzę za wcześnie, to ktoś się do mnie dosiada. Jak za późno, to ona już z kimś siedzi, a jeśli przyjdzie akurat z jedną lub trzema koleżankami, to wszystkie kalkulacje i tak biorą w łeb, bo siadają oczywiście razem. W każdym razie ślicznie dziś wyglądała, a przybyła dziś sama i to dokładnie w momencie, gdy zajmowałem ławkę. Usiadłszy koło mnie założyła z gracją nogę na nogę i poprawiła włosy, z których natychmiast uleciał rumianek.

Lubię ją głównie dlatego że udaje się jej wyciągnąć mnie za uszy z bagna nudów na tych zajęciach, a nie ma przy tym wiele szumu. Dodatkowo ma wesołe oczy. Nie potrafię powiedzieć co takiego działo się przez te 1,5h zajęć + 15 minut po, kiedy poszliśmy do kiosku skreślić kupony do totolotka.

Dziś była inna niż przedtem. Gadatliwsza, bezpośrednia, ładniejsza. Ostatnią siłą woli powstrzymałem się od zaproponowania jej wspólnego wyjścia na koncert, na który i tak przecież obydwoje się wybieramy.

To nie jest jednak wolny rynek. Stały lub niestały, ale swoje sentymenty mam. Czekam na Hankę.

poniedziałek, 4 maja 2009

Poniedziałek

Poniedziałek. Poranek. Budzik. Lodówka. Kanapka. Herbata. Szafa. Łazienka. Pasta. Plama. Ręcznik. Czyszczenie. Płyn. Soczewki. Wypadanie. Ponawianie. Sukces. Plecak. Sms. Synchronizacja. Wyjście. Przystanek. Oczekiwanie. Spotkanie. Przywitanie. Uśmiech. Ocena. Uroda. Uśmiech. Balsam. Polepszenie. Nadzieja. Rozmowy. Pierdoły. Spojrzenia. Skrzyżowanie. Rozmowy. Spojrzenia. Skrzyżowania. Przystanek. Hamowanie. Tłok. Wysiadka.

Zajęcia. Spóźnienie. Przywitanie. Wzrok. Ćwieczeniowiec. Skarcenie. Wzrok. Analiza. Wybór. Siadanie. Hałas. Gazeta. Wyjęcie. Szelest. Artykuł. Zdjęcia. Barcelona. Real. Miazga. Goleada. Poezja. Upokorzenie. Ekstraklasa. Niespodzianki. Lech. Remis. Wisła. Remis. Legia. Fuks. Jagiellonia. Porażka. Degradacja. Niepewność. Tłok. Ciekawość. Walka. Nieustępliwość. Ćwiczeniowiec. Głos. Zmiana. Świadomość. Odzyskiwanie. Słuchanie. Pierdoły. Nudy. Wytrzymywanie. Refleksja. Egzamin. Czas. Niedobór. Nastrój. Pogorszenie. Pesymizm. Wzrok. Spostrzeżene. Koleżanki. Uważanie. Notatki. Uśmiech. Cwaniak. Problemy. Oddalanie. Optymizm.

Ćwiczeniowiec. Głos. Gazeta. Koniec. Słuchanie. Próba. Niemożliwość. Woda. Picie. Koleżanka. Ramię. Zaglądanie. Kartki. Czytanie. Hiszpański. Podstawy. Nuda. Refleksja. Przypominanie. Moral. Nawrót. Marzenie. Koszulka. Klata. Rozrywanie. Flaki. Wyrywanie. Polepszenie. Kartka. Długopis. Pisanie. Czytanie. Ocena. Niezadowolenie. Kartka. Podarcie. Koledzy. Wzrok. Zdziwienie. Pojeb.

Woda. Picie. Zakończenie. Zajęcia. Włączenie. Uwaga. Natężenie. Decyzja. Wypowiedź. Odpowiedź. Ćwiczeniowiec. Wzrok. Aprobata. Koledzy. Wzrok. Uznanie. Nastrój. Poprawa. Moral. Zmniejszenie. Decyzja. Wypowiedź. Zbycie. Koledzy. Wzrok. Nadgorliwość. Zamilknięcie. Głowa. Opuszczenie. Ćwiczeniowiec. Głos. Monotonność. Okno. Świat. Spojrzenie. Słońce. Ulica. Ćwiczeniowiec. Głos. Trwanie. Biurko. Gazeta. Zainteresowanie. Minimalność. Wzrok. Biurko. Gazeta. Zastanowienie. Decyzja. Artykuł. Czytanie. Ponowność. Nuda. Zabijanie. Czas. Powolność. Mijanie.

Zegarek. Spojrzenie. Pesymizm. Wzrost. Popołudnie. Refleksja. Trening. Rezygnacja. Magisterka. Rezygnacja. Książka. Historia. Starożytność. Czytanie. Możliwość. Koszykówka. Możliwość. Retrospekcja. Boisko. Szkoła. Piłka. Kozłowanie. Wbieganie. Dwutakt. Prędkość. Dynamika. Wyskok. Lot. Trwanie. Jordan. Podobieństwo. Wzrok. Obręcz. Zbliżanie. Rzut. Punkty. Radość. Słup. Głowa. Uderzenie. Krew. Obfitość. Tamowanie. Gra. Kontynuacja. Krwawienie. Nieustawanie. Decyzja. Dojazd. Szpital. Praga. Wejście. Tłum. Złamania. Bandaże. Starość. Smród. Obfitość. Pijaństwo. Awantura. Żul. Butelka. Głowa. Uderzenie. Zszywanie. Nagłość. Pięść. Lekarz. Zamiar. Uderzenie. Lekarz. Odskok. Pielęgniarki. Bladnięcie. Żul. Epitety. Konował. Zszywanie. Nieumiejętność. Opatrunek. Zrywanie. Rzucanie. Krwawienie. Nawrót. Ochroniarz. Przybycie. Obezwładnienie. Policja. Wzywanie. Czekanie. Przyjazd. Zeznawanie. Lekarz. Zdenerwowanie. Pielęgniarki. Zdenerwowanie. Praca. Niemożliwość. Pensja. Minimalność. Bezpieczeństwo. Minimalność. Warunki. Minimalność. Opłacalność. Minimalność. Bladość. Nieustawanie. Policja. Słuchanie. Żul. Zabranie. Krzyczenie. Ustawanie. Gabinet. Wejście. Powitanie. Siadanie. Dane. Spisywanie. Pytanie. Ubezpieczenie. Niewiedza. Problem. Frustracja. Zniecierpliwienie. Żul. Zrozumienie. Lekarz. Opatrywanie. Tężec. Szczepienie. Pożegnanie. Wyjście. Refleksja. Koszykówka. Uważanie. Konieczność. Przyjaciele. Ostrzeżenie. Konieczność.

piątek, 1 maja 2009

Grill zz Hanką

Spędziłem piękny wieczór z Hanką.

Jako że Aśka z Kamilem delikatnie się na mnie wypięli, zostałem sam z pierwszomajowym grillem. Wspaniała karkówka w korzennej marynacie wzbogaconej kieliszkiem tarninówki omal się nie zmarnowała. Jakie szczęście, że Hanka jednak postanowiła się zbudzić i przyszła.

Szczęśliwy byłem uwijając się z krojeniem cebuli w ćwiartki i pakowaniem jej w folię aluminiową, z przepoławianiem młodych ziemniaków i zanurzaniu ich w roztopionym maśle czosnkowym, z rozpalaniem po raz wtóry grilla specjalnie dla Siostry Hanki, która dopiero co dotarła. W końcu szczęśliwy byłem odprowadzając je pod samą klatkę, a już najszczęśliwszy, gdy dostałem od Hanki buziaka w policzek. Odwróciłem się i poszedłem w swoją stronę nocy, ale to ciepło na policzku zaczęło promieniować i niebawem osiągnęło całego mnie.

Wygląda to bardzo przepięknie. Krok po kroku dostaję to, o co mi chodzi. Bo nie ma żadnego sensu iść z dziewczyną do łóżka na trzeciej randce. Albo od razu - dziko jak zwierzęta, albo trzeba się zaprzyjaźnić, zakochać, zdobyć zaufanie.

Megabanan na mojej gębie, gdy pokonywałem place zabaw w okolicy Bartniczej, a dalej ulicę Wysockiego, i Budowlaną wynikał właśnie z tego, że uświadomiłem sobie, że jestem na dość dobrej drodze. Nic na siłę, nic ponadnaturalnego. Tylko ja, prosty, zwyczajny ja. A Hance zaczyna się to chyba podobać.

Zasnę szczęśliwy. A jutro wesele, na które muszę dojechać i zabrać Klaudię, którą czas jakiś temu zaprosiłem.

Daab - W moim ogrodzie (dla Hanki)

W moim ogrodzie, gdzie długa zima,
Zmroziła wszelkie ciepłe uczucia,
W moim ogrodzie, gdzie strumień źródła
Zastygł w bezruchu, a czas umyka.

Aż pewnej nocy puściły lody,
Ogrodu serce mocniej zabiło,
Przyszłaś, nabrałaś źródlanej wody
I napoiłaś, a wszystko ożyło.

(...)

I choć tak blisko byłaś przy mnie,
Choć twoje oczy śmiały się do mnie,
Doprawdy niczego nie jestem pewien,
Co czułaś wtedy, czy wart jestem wspomnień.

Eliza

Elizę poznałem w Hydrozagadce na koncercie, a właściwie to już na afterku. Razem z psiapsiółką zaczepiły mnie w kiblu, męskim chyba tylko z nazwy, choć jednak wyposażonym w pisuar. Zaciekawiły się, jak robiłem tam zdjęcia na bloga. Podeszły i zagadały – jedna do drugiej, ale nie szeptem – „o! jaki przystojny chłopak!”. Po krótkiej rozmowie zaprosiłem je do naszego stolika. Akurat byliśmy z Zygfrydem we dwóch.

W międzyczasie laski poszły na dancefloor, a ja wyświadczywszy Zygfrydowi przysługę zostałem posądzony o kurewstwo, które jednak zostało przekute na fantastyczną anegdotę, obecnie znaną już wszystkim naszym znajomkom.

Tego wieczoru Eliza przynajmniej czterokrotnie próbowała włożyć mi język do ust. Wszyscy podpici, dobrze się bawią, niby o to chodzi. Miałem co prawda podejrzenia, że gdy wytrzeźwieję, Eliza nie będzie już Liv Tyler, tylko zwyczajną, rudą czarownicą, ale wcale nie dlatego ostatecznie nie splątały się nam języki i płyny ustrojowe. Zresztą nie ukrywajmy brutalnej prawdy: po pijaku nie ma to wszystko aż tak wielkiego znaczenia, cała ta uroda. Już prędzej liczy się zapach, znak płynnego przejścia do poziomu zwierząt. Poza tym pojawia się instynkt - to coś, co sprawia, że laski spontanicznie wsadzające mi język po ust najbardziej mnie podniecają.

Skoro Donata musiała mnie olać, to nie mogła tego zrobić tydzień wcześniej? I w ogóle, na chuj mi te wszystkie zasady?

Czy to litość?

Tym razem refleksyjnie.

Czytałem to, co napisał Kupon. Że wyblakły Inne Sąsiadki, Atrakcyjne Koleżanki i inne One. Że kocha i tęskni, że zrywa nocą bez i pisze „kocham” na chodnikach kolorową kredą.

Nie wiem skąd mu się to wzięło. Czyżby od rozstania nie zamoczył pędzla? Czyżby miłość? Jak zwał tak zwał, i jakie by przyczyny nie były, ale i u mnie bywa podobnie, acz inaczej.

Też mam koleżanki. Jest Hanka, jest Monika, jest Eliza, po długim namyśle dopiszę jeszcze młoda hippiska Marię Magdalenę, która oczarowała mnie ostatnio tym, że odwołując w ostatniej chwili randkę, bez ogródek powiedziała, że właśnie dostała ciężkiej sraczki. Są także Irena oraz Nalia, ale tutaj odległość wyklucza w zasadzie cokolwiek.

Po rozstaniu z Donatą

poczułem się pusty. Aby zdobyć tą kobietę wyczyniałem różne dziwne rzeczy, szczególnie małe i błahe, bo te jak wiadomo najskuteczniej rozmiękczają niewieście serca. W każdym razie – codziennie coś. I jeszcze te wszystkie „nasze przypadki”, te rozwalające na łopatki zbiegi okoliczności oraz wspólnoty przeżyć i emocji… I gdy wreszcie wszystkie te zabiegi przyniosły efekt i wyglądało na to, że obydwoje jesteśmy szczęśliwi, nagle nic się nie stało. Sms, mail, koniec. Ostatni raz widziałem ją na dworcu w Katowicach, gdzie musiałem przesiąść się do pociągu do Warszawy Wschodniej.

Zdarzało mi się myśleć, że gdybym wcześniej przez te cztery lata potrafił się tak starać dla Joli, ta pewnikiem sikałaby ze szczęścia po sześć razy dziennie, siedem dni w tygodniu. Ale nie umiałem. Albo nie chciałem – do tej pory nie wiem. W każdym razie myślę sobie, że cztery lata to kurewsko dużo. Wystarczająco nawet, żeby bezbłędnie odczytywać wzajemne nastroje z takich niepewnych poszlak, jak rzadkie i zakamuflowane stokrotnie opisy na GG. Tego nie potrafią nawet najlepsi przyjaciele.

Widziałem się z Jolą tej nocy, której dostałem ostatniego maila od Donaty. Do tej pory zachodzę w głowę czy ten słodki smak, jaki zostawiła na moich ustach, to uczucie na wieki wieków czy zwyczajna litość.