Obrazki to synkretyczny gatunek literacki z pogranicza epiki i poezji. Nagromadzenie pozornie sprzecznych, niejednorodnych szkiców, historii, relacji czy refleksji (takoż pijackich, jak i na trzeźwo) daje czytelnikowi kompletny wgląd w opisywaną rzeczywistość, ograniczoną ramami geograficznymi i czasowymi do wybranego kontinuum czasoprzestrzennego ("tu i teraz"). Czasem narrator, czasem podmiot liryczny. Samotność, tory kolejowe, dym, kobiety, gitara, znaki zapytania. Warszawa-Praga 2009-2020.
No i znowu, Ziemie obróciło i anim się obejrzał, lato uleciało, a nastał listopad. Regularna, pieprzona cykliczność, wszechświatowy upór godny lepszej sprawy. Może dziać się i nie dziać co chce, a i tak w końcu nastanie listopad, z tym całym swoim wszystkim. Ale ja nie o tym.
Pod koniec dnia, umęczony tym co zawsze, niewiele już pamiętałem z calej historii. A przecież było co pamiętać. Najprawdopodobniej, jak zawsze, na stole była ciepła herbata. Stół był okrągły, filiżanki chyba ozdobne, białe. Przy stole trzy osoby. Rozmawiały - w dobre, życzliwej, przyjacielskiej wręcz atmosferze.
Listopad zaczął się więc symptomatycznie i ciepło. Dopiero wieczorem wiater zrzucił mi z balkonowej szafki jebucką donicę z sosną.
4-2! Sytuacja sam na sam z prawej strony, szybkie spojrzenie jak ustawiony jest bramkarz, mocny, precyzyjny strzał w biegu po długim, bramkarz absolutnie bez szans. Tej piłki nie dało się zmarnować.
Tego wieczoru był sernik i szklaneczka gruszkowej nalewki, ale nic więcej. A jeszcze wcześniej wycieczka na rowerze i wielka burzowa chmura, której przyglądałem się w rejonie Palestyńskiej, i z której znowu nic nie wyszło.
Wracając - chłonąłem Bródno. Niektóre rzeczy są wciąż takie same, a inne nie. Tak czy inaczej - bardzo mi miło.
Rzekomo skradziony zółty rower, który najpierw okazał się przypięty w innym miejscu niż zapamiętałem, a na koniec okazało się, że nikt go nawet nie ruszył z garażu.
Ciepła jak herbata z cytryną w listopadzie atmosfera nasiadówki w jakimś mieszkaniu, bez żadnej podwójnej gardy, bez dziwnych uczuć i odczuć, ceglasty sweter, niezmącony niczym zwykły i szczery uśmiech. I znowu takie coś akurat w czerwcu ("W dzień dziecka cieszyłem się jak dziecko..." - choć trzeba pamiętać, że po 1 czerwca nadszedł 8 czerwca, a to już zupełnie inna data).
Do tego letni fasolka po bretońsku od Ziutka i zachód słońca w kolorze fuksji.
Tak, jakby coś się miało wydarzyć - właśnie w czerwcu.
Każdy zna mecz Liverpool-Milan, finał Ligi Mistrzów, 25 maja 2005 roku. Liverpool totalnie znokdownowany, pierwszego gola stracił w 1 minucie, do przerwy 0-3, horror. W przerwie kibice Liverpoolu wykonali najbardziej brawurowe znane mi wykonanie "You`ll never walk alone". W 54 minucie Steven Gerard strzelił na 1-3. Reszta jest historią.
Parę lat wcześniej, bo w 1998 roku było jeszcze ciekawiej. Olimpique Marsylia dostawał do przerwy aż 0-4 z Montpellier. Ale w 54 minucie Florian Maurice strzelił głową na 1-4. Skończyło się 5-4 po golu Blanca z karnego w doliczonym czasie.
Ale: co właściwie się wtedy stało? Efekt jakiegoś determinizmu, jakiegoś "tak miało być", jakiegoś boskiego planu, którego malutcy na tym łez padole nie mogą objąć mózgiem, czy też stricte kwantowa fluktuacja - zupełnie bezsensowno-przypadkowa? Ale - co to znaczy: bezsensowna, przypadkowa? Fizycy twierdzą, że sam nasz wszechświat mógł zacząć się od kwantowej fluktuacji, z kwantowych fluktuacji (skutkujących chwilowym "zgrubieniem" pewnych punktów w początkowej fazie istnienia wszechświata) zrodziły się galaktyki, ze wszystkimi swoimi gwiazdami, planetami, powietrzami, strukturami, życiami, muzyką, kuchnią, miłością, pogardą i włoską motoryzacją. Może więc wszystko jest kwantowe, tylko tego nie dostrzegamy w naszej maroskali? Jakie zresztą to ma znaczenie? Żadne, a w każym razie - niewielkie. Jedyne, co można dostrzec to fakt, że kwantowe fluktuacje są jakoś... piękne. Może są zresztą wszystkim, co jest?
No a życie, takie normalne, ludzkie? Pada zwykły życiowy gol - wyobraźmy sobie długo trwający atak pozycyjny, pozornie nudny, ale trener wie, że jest pieczołowicie przygotowany, dogłębnie przemyślany, rozważony każdy mm2 trawy, zawodnik np. z numerem 99 na plecach nie przypadkowo próbuje pewnego typu strzałów, naciska na obrońcę z niewygodnej dla niego strony, a na koniec i tak to obrońca wsadza swojego bramkarza na konia strzelając swojaka. To nie jest gol napastnika? Co w takiej sytuacji? Co to wszystko oznacza? Determinizm czy kwantowa fluktuacja w życiu? To możliwe? Czy przed chwilą, gdzieś tam w świecie, ktoś zaśpiewał swoje "you`ll never...", a zawodnik z numerem 99 ma swoją 54 albo 61 minutę? Czy przełom? Czy nowa nadzieja? Ile minut do końca? Czy padną kolejne gole? Czy jest wiara w siebie? Motywacja? Siły? Poczucie sensu? Co będzie?
Mawiają, że historia powtarza się jako farsa. Tymczasem kolejne pory roku nastają po sobie w cyklu, powtarzają się. Tegoroczna wiosna pojawiła się bardzo nagle, wszystko jest zielone oprócz nieba, które jest niebieskie, i kwiatów, które mają kolor fuksji. Nie chcę, aby wiosna okazała się farsą. Niech teraz będzie zielono i niebiesko, przez pewien czas.
W okresie od mniej więcej Bożego Narodzenia, albo nawet od Wszystkich Świętych, do kwietniowej Wielkanocy, rzuca mną.
Daje o sobie znać wszystko, co może być najgorsze.
Ta pierdolona melancholia, powodująca niemożność uśnięcia mimo zmęczenia do trzeciej, czwartej, czasem piątej. Czas smutku i wewnętrznego bólu, czas nerwów na wszystko dookoła, czas skacowanych poranków, zmęczonych dni, marazmu zawodowego, uciekających z głowy myśli i słów. Krótkie dni, znudzone kawałki, złe wiadomości, wyobrażenia mowy na własnym pogrzebie, nieuzasadniony brak życzliwości do bliźnich, przeziębienia, nerwy, beznadzieje.
Do tego sentymentalizm. Czas wyszperania w kieszeniach starych dżinsów jakichś błahych, fragmentarycznych wspomnień niczym zapomnianej stówy lub znalezionego np. we Wrocławiu kamyka. Odnajdują się nie wiedzieć skąd, czasem bardzo wyraźne. Jak choćby zapach rumu w szklance, kształt niewygodnego siedzenia w busie, nieprzyjemne uczucie spierzchniętych na zimnie warg, zapach kakao w przedszkolu czy układ kropli deszczu na szybie okna zielonego wagonu drugiej klasy. Listopady i stycznie są w tym najlepsze.
Wreszcie samotność - zresztą też podłego rodzaju. Głęboka, transcendentna, schowana za ciężką podwójną gardą, uzależniająca samą sobą, trawiąca kręgosłup i zamieniająca ciało i mental w przerzutą, wysraną papkę. Samotność zakazana, samotność wręcz zakazująca marzenia o niesamotności, skazana i skazująca. Jak pusty tramwaj o 4.30, jak człowiek nocą w lesie, jak nieszczere sumienie związane rozkazem wiecznego kłamstwa. Wyjmujesz telefon, ale pomimo braku konieczności dbania - jak kiedyś - o darmowe minuty, nie ma do kogo zadzwonić i Porozmawiać, przeglądasz walla ale tam znowu nic nie ma, a szansa na przezwyciężenie pata to jak 1: 1000 000 000 (nowe szacunki, poprzednie oczywiście niedoszacowane).
Przyjezdnym zawsze byłem, a Warszawa była dla mnie bulwiastą blizną Złotych Tarasów przyczepioną do obszczanej dupy Dworca Centralnego. Przeprowadzka za Wisłę zmieniła wszystko.
Warzywa w ciemnym piwie
-
Stało się i w końcu opiszę mój słynny przepis na warzywa duszone w ciemnym
piwie. Jeśli o nim nie słyszałeś, to znaczy, że źle słuchałeś (na pewno, bo
potr...
Ronika „Selectadisc” – Synth-popowa Zosia Samosia
-
Ronika, muzyczny Robin Hood z Nottingham, który zabiera bogatym (sample) i
daje głodnym (muzyki), wydaje długo wyczekiwany debiut (5 lat! - teraz
wiem c...
Naj, naj, naj... Serie A 2013/2014
-
*"11" sezonu:*
Gianluigi Buffon (Juventus) - Juan Cuadrado (Fiorentina), Mehdi Benatia
(Roma), Andrea Barzagli (Juventus), Stephan Lichtste...
-
BOGUSŁAW CUPIAŁ: sylwetka milionera, ale nie wizjonera
*Bogusław Cupiał i jego świta. *
Dzięki Bogusławowi Cupiałowi Wisła stała się potentatem, a w lidz...
Koniec
-
Dzisiaj postanowiłem zamknąć pewien rozdział w życiu. Blog się zrobił nudny
i męczący. Zdecydowałem stworzyć sobie następną osobowość, bo te cztery
poprzed...