poniedziałek, 29 czerwca 2009

Cloaca Maxima

O polityce jeszcze tu nic nie było. Czas najwyższy pozwolić sobie na mały wyjątek.

Newsów politycznych nie czytuję, ciężko bowiem natrafić na wiadomość-arcydzieło w rozumieniu rozprawki „Zrozumieć Poezję”, skądinąd jakże słusznie wyszydzonej w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów”. Mało tego, nie dość że napisane są nędzną polszczyzną kipiącą od źle postawionych przecinków oraz niewłaściwie użytych przypadków, przyimków i spójników, to jeszcze zamiast traktować o rzeczach ważnych dla kraju, maltretują bogu ducha winną Dupę Maryny. Kropką nad i, gwoździem do trumny lub też szumem spuszczanej wody nad brązowym zazwyczaj posążkiem niechże będą komentarze chuliganów PO i PiSu - pierwszego pokolenia Dzieci Neo.

Czyli w skrócie –news polityczny to Cloaca Maxima. Należy ten syf omijać z daleka i – jak to drzewiej bywało - czekać aż szczęśliwie spłynie w odmęty Tybru.

(Chociaż nie, może jednak nie mam racji? Może rzeczywiście w obecnym systemie politycy z definicji zajmować się mają pierdołami, i tylko redaktorzy serwisów internetowych potrafią to dostrzec, skrupulatnie odrzucając newsy istotne?)

Zostawiam te wątpliwości nierozwiane i klękam przed majestatem i ciemnymi kratami blogosfery, ażeby wyznać – pojedyncze co prawda! – kliknięcie w politycznego newsa. Tytuł był jednak na tyle ponętny i zachęcający, a perspektywy udanych komentarzy na tyle spore, że uległem. Uległem, i nie żałuję.

News dostał na imię „Zalało Sejm i Kancelarię Premiera”, a w komentarzach jedni pięknie się cieszyli z tego nieszczęścia, inni martwili, że posłów akurat w pracy nie było (ktoś słusznie dodał: i dobrze, bo uchwalali by nowe głupoty), reszta skupiała się na klasycznie rozumianym bluzganiu na innych.

Tylko jeden jegomość przytomnie spytał: czy Schetyna wypłaci również Tuskowi te 6 tysięcy zapomogi?

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Niedziela pełna niespodzianek

Wyszedłem na spacer, bo tak. Tramwaj podwiózł mnie na Kondratowicza, a stamtąd miałem już zupełnie niedaleko do Parku Bródnowskiego. Od razu usłyszałem muzykę, więc. W Parku tłum ludzi wszelakich - od gimnazjalistów z browarami, poprzez seksowne mamusie z dziećmi i bez mężów na różnorakich żulach skończywszy. Kapela pierwsza klasa: śląskie trio rock-bluesowe, z charyzmatycznym frontmanem Kajetanem Drozdem zwące się "7 w nocy" powaliło, bynajmniej nie tylko dlatego, iż mam słabość do bluesa śpiewanego po polsku. Kupiłem nawet ich debiutancką płytę za 30zł, a do tego kanapkę ze smalcem i kiszonym za trójkę. I jedno i drugie serdecznie polecam:

www.7wnocy.pl/media.html (dziesiąty kawałek rządzi!!!)

Potem jeszcze pojawił się zespół grający muzykę warszawską. Ostatnio zauważam modę na tego tyku kapele, co cieszy.

Na koniec zaś wystąpił Goldenlife. I znowu pozytywne zasko. No bo niby znany i oklepany band, który chyba pukał nawet do Eurowizji bram, niby zmanierowany wokalista i śmiesznie skaczący po całej scenie - acz zupełnie niebeznadziejny - gitarzysta, ale koniec końców rozkręcili festyniarski tłum celebrujący Dni Targówka. Mnie osobiście zaś wzruszyli. Nie potrafię napisać nic więcej, niż to, że "24.11.94" niespodziewanie chwyciło mnie za gardło z mocą rekina ludojada, a przy "Wolności" - wykonanej z dedykacją dla niżyjącego Bogdana Łyszkiewicza, wokalisty Chłopców z Placu Broni - musiałem mocniej naciągnąć na oczy kaptur, bo na Dniach Targówka wstyd uronić łzę.

Tuż obok mnie stała Bardzo Stara Babcia. Patrzyła na scenę - zastanawiałem się, czy cokolwiek słyszy. Okazało się, że tak, gdyż zmiana melodii z ballady na punka skutecznie ją wygoniło spod sceny. Ciekawe, czy wokalista zdawał sobie sprawę, ze wykonywał właśnie ostatni kawałek, jaki Bardzo Stara Babcia usłyszała w swoim życiu..?

Udany był też starszy Damięcki jako konferansjer. Mój szczególny szacunek wzbudziło to, iż - ku ogólnej uciesze targówkowego gminu - pozwolił sobie na dwa dowcipy o Żydach.

(Było coś o antysemityźmie w poniedziałkowej "Wyborczej"?)

Przez Goldenlife omal nie spóźniłem się do kościoła. Tzn. spóźniłem się o godzinę, ale akurat do Parafii przywieźli Krzyż i Obraz, a na dokładkę przylazł Biskup, więc wszystko trwało łącznie 2,5 godziny, więc tak czy siak swoje odstałem, toteż sumienie mam w miarę czyste.

I w końcu wyszedłem, a tu za stację Orlenu zajeżdża na sygnale straż. I rzeczywiście - w tle olbrzymi słup dymu. Tam za Orlenem jest takie szemrane, nieoświetlone osiedle pełne baraków, brudu i tajemnic. Oczywiście na miejscu byłem szybciej niż strażacy, bo ci nie mogli dojechać ze względu na zwinięty na noc asfalt. Upierdoliłem konkretnie spodnie i buty, omal nie zwichnąłem nogi w jakimś dzikim kompoście albo i wysypisku, ale za to obejrzałem z pierwszego rzędu całkiem niezły pożar. Doszczętnie sfajczył się garaż nr 49. Ciężko powiedzieć, co było w środku - chyba jakieś rury i inny kradziony złom. Przez moment żałowałem, że nie samochód, ale po chwili przypomniałem sobie, że fajerwerki już tego wieczora widziałem. Straż działała bardzo sprawnie: biegali, krzyczeli, cięli, lali, wchodzili na dach, zeskakiwali z niego i znikali w dymie, podczas gdy ja stałem sobie oparty o naprzeciwległy garaż i kostka po kostce konsumowałem czekoladę truskawkową. Było mi ciepło i dobrze.

Koniec. Morał? Praga jest fajna. Miał być tylko spacer, a tu tyle atrakcji.

niedziela, 21 czerwca 2009

Death i Ikarus

Mało kto o niej myśli. Do czasu.

Mknąłem rowerem ulicą Wileńską, gdy poczułem na karku brunatny oddech zbliżającego się starego przegubowca marki ikarus. Przyspieszyłem, gdyż nie chciałem, żeby mnie wyprzedzał tuż przed przystankiem. Stanąłem na pedałach, gnałem co sił. Nagle dziura. Nie zauważyłem jej. Wciąż jechałem, ale kierownica zaczęła się coraz mocniej wychylać raz w jedną, raz w drugą stronę. Jeszcze z nią walczyłem, ale nie miałem szans. Spleceni w jeden organizm człowiek i rower - mieszanina zimnego metalu oraz ciepłej, ludzkiej tkanki - zawirowali na asfalcie, i rozpoczęli kilkunastometrowy ciąg żabich skoków, aż do zupełnego wyhamowania.

Spod uniesionego w górę, kręcącego się koła, spojrzałem do góry. Cały dostępny mi wówczas widok to wykrzywiona w grymaśnym uśmiechu twarz żółto-czerwono-brudnego ikarusa, odległego ode mnie o jakiś metr, góra dwa. Miał takie wielkie koła.

Wokół unosił się przepiękny zapach spalonych opon. Pomyślałem, że to dobrze, że ikarus jakimś cudem wyhamował. Co prawda nie mam dobrego pomysłu na własną śmierć, ale żeby zginąć pod kołami śmierdzącego, starego przegubowca..? Byłoby to zbyt absurdalne. Bardziej nawet, niż kilkadziesiąt małych, kolorowych królików w tajemniczych, rozległych i pełnych świec podziemiach w Barcelonie.

Pod spodem ilustracja muzyczna, a zarazem zapowiedź następnego wpisu.

środa, 10 czerwca 2009

Deja vu

Zbliżał się ostatni egzamin na Wydziale Ekonomii. Tradycyjnie już nie mogłem się zebrać za naukę, toteż imałem się wszystkiego co prowadzi do zła, aby mnie duch nauki nie opanował. I tak oglądałem zdjęcia, organizowałem wakacyjny wyjazd, kasowałem stare smsy, pogadałem na gadu z Zygfrydem, no i pograłem w karty z Windowsem. Koniec końców zastała mnie trzecia dwadzieścia siedem.

Pustka, przytłoczenie obowiązkami, poranny widok na ulicę z wysokości majestatu balkonu, walająca się na parapecie zapalniczka...

...Deja vu?

Tak. Barcelona. Wszystko to samo - podobny balkon, te same szale na ścianie, nawet laptop ten sam ( i te same gry w nim). Na moich stopach te same klapki, a wokół ta sama niepewność jutra, alienacja, to samo wszystko na opak i bez sensu.

(Ile ja się wtedy, kurwa, opaliłem stafu. Aż patrzeć na to gówno nie mogłem.... po czym paliłem to dalej, bo nie było nic innego do roboty. Pamiętam, jak raz wróciłem prosto z Rambli. Wychodzę na balkon - kilka pięter niżej zatrzymał się akurat patrol - więc wychodzę na ten balkon i opieram się o pralkę. Tak, pralkę mieliśmy na balkonie. Zgubiłem jednak zapałki. Środek nocy - nie chciałem więc budzić Portugalki Marii, reszty zresztą tym bardziej. Koniec końców desperacko udało mi się rozpalić okazały płomień na palniku elektrycznym przy wykorzystaniu kilku serwetek i widelca. Następnie zaś głęboko zaciągnąłem się przepyszną satysfakcją z patrzenia z góry na policję lokalną i na przezwyciężenie braku zapałek).

Jeszcze coś? Owszem. Wtedy było jeszcze coś. Ktoś.

sobota, 6 czerwca 2009

Telefony od nieznajomych

Pamiętam - to był jeden z tych okropnych dni. Nic mi nie wychodziło (jednakowoż muszę przyznać, że niewiele próbowałem), siąpił deszcz, pogrążałem się w oczekiwaniu sam nie wiem na co, a najlepszy ze światów przyodziewał się beztrosko w dostojne szaty koloru srajtaśmy.

Wyszedłem, bo nie mogłem usiedzieć. „Trójka” wywiozła mnie pod Czterech Śpiących, więc poszedłem na zakupy. Było parę minut po czwartej, gdy z odrętwienia, w które popadłem stojąc w przydługiej kolejce po szynkę gotowaną, wyrwała mnie wibracja telefonu. „Numer nieznany”.

Telefony od nieznajomych – cholernie je lubię. Zawsze jest we mnie jakaś nadzieja, gdy naciskam zieloną słuchawkę i mówię „halo słucham”. Podświadomie liczę bowiem na coś; wydaje mi się, że może znalazł mnie ktoś, komu będę do czegoś potrzebny (może jakaś fajna dziewczyna..?), że może ktoś ciekawy chce się ze mną spotkać, że może ktoś odgrzebał w swojej opasłej bazie moją cefałkę i teraz chce mnie zaprosić na rozmowę kwalifikacyjną na jakieś ciekawe stanowisko.

Tuż przed odebraniem pojawiła się jednak do bólu racjonalna refleksja. Jakimże to cudem miałoby się tak stać, i to akurat teraz? Przecież nie wysyłałem ostatnio cefałek, nie angażowałem się przesadnie w życie towarzyskie, nie dodałem nikogo do znajomych na naszej klasie i generalnie smętnofiucę na całej dostępnej mi długości i szerokości geograficznej, a jak powszechnie wiadomo, smętnofiuctwo nie jest tym stanem, przy którym garną się do ciebie drzwiami i kanalizacją ludzie. Stąd też podejrzewałem pomyłkę, ewentualnie jakiś nieistotny telefon od znajomego, który bądź to zmienił numer, bądź dzwoni z pracy.

Ale nie, otrzymałem ważny telefon i chociaż na moment poczułem się potrzebny, więc z samoistnym optymizmem sfinalizowałem transakcję nabycia 30 deko szynki gotowanej.