czwartek, 30 kwietnia 2009

Genowefa Gnurczak

Rzecz działa się w Saturatorze przy Inżynierskiej.

Genowefa Gnurczak nagle wstała. Przeszła przez dancefloor. Podeszła. Dosiadła się. Zapaliła. Zajrzała mi dekoltem głęboko w oczy. Zagadała.
-Mogę?
-Tak, proszę.
-Co się stało?
-Nic.
-Smutny jakiś jesteś. Co się stało?
-Nic, wydaje ci się.
-Bo tak sam siedzisz. Ja się znam na ludziach.
-Czy ja wiem? Po prostu siedzę. Zajrzałem na ostatnie piwo.
-Masz dziewczynę?
-Czy to ważne?
-Rzuciła cię. Widać od razu. Bo młody jesteś a taki smutny.
- Zagadujesz mnie, a tam siedzi twój mąż. – odpowiedziałem zapaliwszy, wskazując krzesło po drugiej stronie coraz już rzadszego danceflooru
-Nie mam męża. To mąż koleżanki.
-Co za różnica?
-Tak jest łatwiej. Chodzę gdzie chcę i nie mam problemów. Mam nawet psa. Zgadnij ile mam lat.
-Nie wiem. 37? – palnąłem na tak zwane „odpierdol się”
-44. Ale nie wyglądam, prawda? A ty pewnie masz 25. Młody jesteś, nie powinieneś być smutny.

Jakieś pół godziny później dancefloor ostatecznie się opróżnił. Nic dziwnego - dochodziła czwarta. Genowefa wróciła do kolegi męża czy też męża koleżanki, uwiesiła się na jego szyi, mrugnęła okiem w moją stronę i uczyniła dłonią gest, jakby rozmawiała przez telefon.

Chwilę po nich i ja wytoczyłem się z Saturatora. Z niedopitym piwem i niedopalonym fajkiem przysiadłem w parku pomiędzy ul. 11 Listopada i Ratuszową. Cisza. To był ten rodzaj ciszy, który zapada tylko w piątki i soboty nad ranem, gdy imprezowicze już wrócili, a pracujący jeszcze nie wstali. Nawet wiatr dostosowuje się wtedy do nabożnego klimatu ostatnich godzin snu przed pobudką, tudzież – pierwszych po powrocie z melanżu. Absolutna cisza, niczego i nikogo: żula, chuligana, psa, tramwaju, nikogo. Tylko zimno i cisza. Gwałciłem tą ciszę oddechem i pod nosem śpiewem, zbrukałem ją nietrafiając pustą butelką do śmietnika.

Wycofałem się wtedy w stronę przystanku na Inżynierskiej. Była za dziesięć piąta, czyli za chwilę miał podjechać ostatni nocny. „Ciekawe jak to jest być kierowcą nocnego autobusu.” – ta myśl kołatała się we mnie przez następne minuty. Na przystanku na Inżynierskiej to, co zawsze – pusta ławeczka i koślawy napis niebieskim sprayem „Góral – Zapałek – Dzynek” przy bramie, w którą jednak nie wszedłem, chociaż byłem ciekawy. Nadjechał pustawy już ikarus. W powietrzu czuć było nadchodzący maj, a także zaschnięte na tylnym siedzeniu rzygi .

Po tej nocy w telefonie został mi niewysłany sms o treści „G.Gnurczak”. Kazała odszukać się na naszej-klasie.

Głupota

Nie ma takiej dziedziny, w której można by regularnie odnosić sukcesy, nie mając za grosz talentu. Takoż mają się również rzeczy w kwestii głupoty, przez niektórych zwanej niesłusznie pechem.

Oto przez Pragę toczy się tramwaj. Stary i czerwony, taki sam, jak przedwczoraj rozbił się kompletnie na Namysłowskiej, zupełnie niedaleko stąd. Mija Bródnowską i – delektując się pierwszymi letnimi słońca chwilami – zmierza beztrosko w stronę Inżynierskiej. Na przystanku wsiada garstka osób, pośród których wyróżnia się dwóch jegomości w niewyróżniających się niczym kurtkach. Na przystanku stoją razem i rozmawiają, próbując nieudolnie zasłaniać nienaturalnie powypychane kieszenie, a w momencie gdy tramwaj podjeżdża na przystanek błyskawicznie się rozdzielają i jeden wsiada przednimi, a drugi tylnymi drzwiami wagonu.

Ten pierwszy, legitymujący się numerem służbowym 143, natrafia na młodą kobietę w bardzo krótkiej spódniczce, która ma niepodpisaną kartę miejską. Każe jej więc ją podpisać. Ten drugi, numer 103, podchodzi do chłopaka - na oko jakieś 25 lat, trochę niechlujnie ubrany - który przytrzymując swój rower i zaczytując się w jakichś notatkach zdaje się kompletnie nie zauważać kontroli. I w istocie, zaskoczony zbliżeniem się kogoś wyjmuje słuchawki z uszu i wyciąga z kieszeni kartę miejską. Niepodpisaną. Dostaje mandat, 150 zł, żadnej dyskusji nie ma.

Głupi frajer, mógł sobie podpisać.

sobota, 18 kwietnia 2009

Krzywa L-F czyli rzecz o kryzysie

Odkryliśmy z Zygfrydem rzecz niebywałą. Otóż bezsprzecznie istnieje silny związek pomiędzy częstotliwością pojawiania się słowa „kryzys” w mediach a jakością naszego życia.

Wszystko zaczęło się od niezapomnianego Jurka Myziaka i całego tego burdelu przy ulicy Okrzei 35. Szemrany projekt upadł, prezes uciekł, pieniędzy ani widu ani słychu. Nie było niczego. Tylko Jurek Myziak. Aż Jurek Myziak. Jak na rasowy burdel przystało pomylili się przy wypisywaniu rachunków. Spojrzeliśmy w trójkę po sobie i jasnym się stało, że każdy dostał za dużo, więc z obojętnymi minami podpisaliśmy rachunki. Jasnym też było, że były to wirtualne pieniądze, bo twardej waluty akurat w firmie nie było.

Po miesiącu pieniądze przyszły. I znowu zaskoczenie, bo przyszło dwa razy więcej niż wynikałoby to z rachunku.

Więcej czasu, więcej pieniędzy, więcej alkoholu. A wszystko przez kryzys.

(W wersji analitycznej: wraz z przyrostem nasilenia kryzysu na osi odciętych OX następuje wykładniczy przyrost wartości dobrobytu oznaczonego na osi rzędnych OY, przy czym limes dąży do nieskończoności Jest to tzw. Krzywa L-F.)