piątek, 30 października 2009

Trójkąt

Wszyscy pojechali na groby. Sam zostałem.

Choć planowałem to od dawna, to – jak to często się zdarza – wszystko wyszło spontanicznie. A więc – ja sam i one dwie. Pierwsza – znam ją od bardzo dawna. Wiele razem przeszliśmy – byliśmy razem na niedobre i dobre. Drobna i czasem niepozorna, ale ciągle zachwyca – zresztą teraz nawet bardziej. Bezsprzecznie ma w sobie to coś, te kształty, ten czar, ta kokieteria... Jest dla mnie jak Wadowice dla JP2– od Niej wszystko co poważne w moim życiu się zaczęło. Rok temu się rozstaliśmy – myślałem, że na zawsze – ale niedawno odnowiliśmy znajomość.

I druga – to raczej przygodna znajomość, ale… kto wie. To etap fascynacji. Jest wyższa i smuklejsza. W ogóle jest inna – pod każdym względem. Bardziej dostojna, subtelna i mniej gadatliwa. Czasem cudownie się zamyśla i milczy, by po chwili odezwać się jednym – ciepłym i aksamitnym, ale jednocześnie mocnym – słowem. Zna swoją wartość i wie, że nie musi niczego nikomu udowadniać. Często samą swoją obecnością dziko krzyczy "weź mnie", choć w rzeczywistości milczy. Jeszcze nigdy się nie oparłem.

Nie miały nic przeciwko sobie, nie okazywały sobie zazdrości, przeciwnie – przepięknie się dopełniały, jedna zawsze wiedziała, czego chce ta druga.. W tle leciały wspaniałe, znane i nieznane bluesy, a ja zapamiętale oddawałem się instynktom i emocjom. Dotykałem je obie, na zmianę brałem je w ramiona i zsuwałem po ich iskrzących szyjach – w górę i w dół. Dłonie aż parzyły od łapczywych doznań, brakowało powietrza i rąk. Trwało to całą noc – zmieniały się tylko konstelacje i pozycje, tła i odgłosy oraz minuty na zegarze. Na stojąco, na siedząco, na łóżku, na krześle, na podłodze, przy filmikach z Internetu i bez, na ostro i i z uczuciem, głośno i cicho, all night long. To nie były osobne numerki, one wszystkie zlały się w jedną całość. Niezmiennie zaś wszystko topiło się w ciepłym, pomarańczowym półcieniu solnej lampy i luster. W tle nie mogli usnąć i frustrowali się sąsiedzi.

Co za wieczór, co za noc. Ja jeden i one dwie. Gitara klasyczna i gitara basowa.

niedziela, 25 października 2009

Polska Walka Tysiąclecia

To była Polska Walka Tysiąclecia. Podczas Wielkiej Gali Boksu skrzyżowali rękawice dwaj bezsprzecznie najbardziej znani i doświadczeni pięściarze z kraju pomiędzy Wisłą a Bugiem. Walka zgromadziła przed telewizorami rekordową i wyjątkowo pewną siebie widownię, jako że już przed pierwszym gongiem oczywistym było, że tym razem wygra… Polak.

Ileż było przed pojedynkiem pytań i górnolotnych proroctw, ileż typów i rzeczowych analiz, ileż wypowiedzi celebrytów. O szansach obydwóch fighterów wypowiedzieli się m. in. Grzegorz Schetyna, Krzysztof Cugowski, Daniel Olbrychski, Dariusz Michalczewski, a nawet sama Doda. Jedni niezdarnie silili się śmieszną puentę, drudzy zauważali, trzeci wskazywali, czwarci pragnęli zaakcentować, a jeszcze inni – powołując się na wyjątkowość sytuacji i zażyłą przyjaźń z obydwoma bokserami – wzbraniali się przed wytypowaniem zwycięzcy.

O Andrzeju Gołocie napisano już wszystko. Przeanalizowano wszystkie jego porażki od tych prehistorycznych z Bowe`m po te bardziej współczesne i błyskawiczne zarazem. Zastrzeżono nawet w kontrakcie, że tym razem nie dostanie żadnego zastrzyku tuż przed walką. Jego szans upatrywano przede wszystkim w warunkach fizycznych oraz otrzaskaniu w wadze ciężkiej. Poza tym wskazywano powszechnie na fakt, iż był znacznie młodszy od przeciwnika. Ten z kolei – choć zdecydowanie bardziej utytułowany, to jednak o jakieś 15 kg lżejszy. No i starszy.

Po trzech rundach było już po wszystkim. Oto ciągle uwielbiany Gołota dał się po amatorsku obić debiutującemu w królewskiej kategorii przeciwnikowi. Kupę kasy zarobili ci, którzy trafnie przewidzieli, iż tym razem mieszkający w Chicago bokser nie wyląduje na deskach w ciągu pierwszych 15 sekund. Dotrwał do 37 sekundy, ale – policzony do 8 – wstał i walczył dalej. W drugiej rundzie odnowiła mu się kontuzja łokcia sprzed 20 lat a w trzeciej – po ciekawej kombinacji ciosów przeciwnika – sędzia postanowił przerwać pojedynek.

Porażka wiecznego loosera z Włocławka jest, mimo wszystko, sensacją. Boks to dyscyplina, w której zdarzały się sytuacje, że z powodu nad- lub niedowagi rzędu 0,5 kg nie dochodziła do skutku zakontraktowana już walka. Tymczasem Kulej właśnie debiutował w wadze ciężkiej, był o głowę niższy i okrągłe 15 kg lżejszy, a mimo to okrutnie obił Gołotę. No, może przesadzam z tym „okrutnie”, bo pomimo iż walka zakończyła się mocno przed czasem, to jednak retransmisji w „Teleekspresie” tym razem nie będzie.

Po walce Gołota przez 48 godzin nie opuszczał szatni. Potem, pomiędzy tylnym wyjściem z hotelu a drzwiami czarnej limuzyny rzucił tylko „nie wiem co się stało” oraz „nie wiem czy będę jeszcze boksował, muszę to przemyśleć”. Z kolei dziennikarze już spekulują, iż Don King – pomimo porażki – zamierza dać mu dziewiątą szansę walki o tytuł.

Tymczasem zwycięski Jerzy Kulej z satysfakcją udzielał kolejnych wywiadów. Stwierdził, iż nie był zaskoczony, że Gołota nie padł na deski w ciągu pierwszych 15 sekund, bo „to ciągle uznana firma w boksie”, że powrót do ringu po 40 latach wywołał u niego dreszczyk adrenalinki na plecach oraz że oczekuje, iż w ciągu roku dostanie szansę walki o tytuł z którymś z braci Kliczków. Ponadto zapewnił polskich telewidzów, iż ta walka – podobnie zresztą jak start w wyborach z listy Samoobrony - wcale go nie zmieniła i zamierza pozostać skromnym komentatorem polskich gali bokserskich.

piątek, 23 października 2009

"Śmiejcie się z tego, co was otacza..."

Był warszawiakiem, to pewne. Nie wiem, czy mieszkał na Pradze, wiem natomiast, że Jego cyniczno-rozsądne podejście do smutnej rzeczywistości politycznej przyozdabionej kilka razy do roku biało-czerwonymi flagami i dumnej martyrologią pełne było celnego dowcipu i odpowiedniego dystansu - cech tak charakterystycznych dla mieszkańców Warszawy Prawobrzeżnej. Odszedł wspaniały felietonista, Mistrz Pogodnego Cynizmu i Vice-Mistrz Ciętej Riposty. Oto Jego historia, spisana i opublikowana rok temu przez Niego samego - ś.p. red. Macieja Rybińskiego. Trzymaj fason w Niebie, Mistrzu!


Moja prawdziwa historia

To mój najuczciwszy życiorys, zawierający najważniejsze informacje. Można by jeszcze dodać, że niektórzy mi z tego powodu współczują, a inni współczują sobie. Zwykły los i na tym mógłbym poprzestać, gdyby nie świadomość, że czasy są takie, iż życiorysy należy koniecznie podawać w kontekście historycznym. Na tle epoki, z uwzględnieniem tak zwanych uwarunkowań.

Urodziłem się 1 marca 1945 roku w Warszawie. Mojemu przyjściu na świat towarzyszyły trzy wydarzenia - ostatni nalot Luftwaffe na stolicę, pierwsza wiosenna burza z piorunami oraz wysadzanie przez saperów zatoru lodowego, spiętrzonego na szczątkach mostu Poniatowskiego. To tłumaczy moje dalsze perypetie życiowe, a jak twierdzi żona, także charakter. Natomiast charakter narodowy wszystkich Polaków jest powodem, dla którego ojciec chrzestny podał fałszywą datę urodzenia i w metryce mam 5 zamiast 1.

Jedna data czy druga, nie zmienia faktu, że urodzenie, historycznie rzecz biorąc, zawdzięczam wyzwolicielskiej Armii Czerwonej oraz ogłoszonemu parę miesięcy wcześniej Manifestowi Lubelskiemu. Gdyby nie manifest, przyznający ziemię chłopom, a fabryki robotnikom, wahałbym się, czy przychodzić na świat tak niedoskonale urządzony. Pierwsze miesiące życia spędziłem w nieświadomości o troskliwej opiece, jaką roztoczył nade mną, przyszłością narodu, rząd PKWN z Osóbką-Morawskim na czele. Jak powiedział pewien sowiecki oficer rodzicom - u nas ojciec jeden - Stalin, a u was dwóch - Asubka i Morawskij.

Potem pieczę nade mną, stawiającym pierwsze kroki, przejęły połączone w Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą siły postępu, z Bolesławem Bierutem na czele. Tę czułą opiekę wspominam do dziś ze łzami. Nigdy nie zapomnę wzruszenia, jakie mnie ogarnęło na widok towarzysza Bieruta wśród kwiatów, głaszczącego po główkach dzieci w marynarskich ubrankach na wielkim zdjęciu w DDT (wcześniej i dziś bracia Jabłkowscy). Jak ja zazdrościłem tym głaskanym. Do dziś mam kupionego wtedy zezowatego misia, wyprodukowanego dzięki dalekowzrocznym ustaleniom Planu 6-letniego. Nie zapominam także, że zwycięskiemu referendum "3 razy tak" zawdzięczam, że nie wzrastałem w cieniu senatu i że mogłem, dzięki granicy na Odrze i Nysie, pojechać na kolonie do Międzyzdrojów.

Partii zawdzięczam pójście do szkoły podstawowej. Ze zgrozą myślę o tym, że mogłem się urodzić w którymś z krajów szalejącego wyzysku i zamiast do szkoły, skierowano by mnie do pasania gęsi. A ponieważ nie mam słuchu, nie mógłbym pocieszać się fujarką.

Szkołę średnią i studia - zwłaszcza społeczno-polityczne w marcu 1968 - zawdzięczam Gomułce. Pierwsze sukcesy zawodowe w studenckim tygodniku "ITD" zawdzięczam Gierkowi i jego ekipie, ze szczególnym uwzględnieniem urzędu cenzury. Moje małżeństwo, które szczęśliwie przetrwało do dziś, to oczywisty rezultat polityki wsparcia, udzielanego przez partię młodym małżeństwom.

Sam nie rozumiem, jak doznawszy tylu dobrodziejstw, mogłem wdać się w konszachty z wrogami ustroju i dążyć do obalenia go siłą. Przypuszczam, że winę ponoszą fałszywe lektury z dzieciństwa. Kiedy moi rówieśnicy czytali "Jak hartowała się stal" i słuchali pogadanek o Dzierżyńskim w czerwonym harcerstwie, ja w domowej biblioteczce burżuazyjnych przodków czytałem "Pisma wszystkie" Piłsudskiego i przedwojenne "Wiadomości Literackie". To musiało mi zaszkodzić i rozumiem teraz wzburzenie elit niektórymi dziś wydawanymi publikacjami, szkodliwymi dla młodzieży.

Mimo to dobra władza traktowała mnie życzliwie. 13 grudnia 1981 roku generał Jaruzelski zadbał, żebym został osobiście poinformowany o stanie wojennym, przysyłając mi do domu 2 cywilnych i jednego mundurowego. Tak robią ludzie honoru.

Parę miesięcy później, uświadomiwszy sobie, że wszystko zawdzięczam partii i nie chcąc jej zawdzięczać jeszcze zejścia śmiertelnego, wyjechałem na emigrację. Ludzie, to był koszmar. Trafiłem do Niemiec i Wielkiej Brytanii, a tam żaden rząd, żadna partia się mną nie interesowała. Mieli mnie w nosie. Królowa ani razu nie zapytała, jak się czuję. Kanclerz Kohl nie złożył nigdy deklaracji, że zadba o moje szczęście. W atmosferze obojętności wytrzymałem lat 16. Wróciłem do Polski za Buzka i zaraz poczułem się lepiej. Czy to Buzek, czy Miller (czy to horror, czy thriller), Kaczyński czy Tusk, wszyscy nic innego nie robią, tylko zamartwiają się, jak poprawić mi byt. Nie odczuwam już deficytu miłości władzy i jeśli nie sięgam po tę wyciągniętą ku mnie rękę, obiecującą, że mnie poprowadzi ku drugiej Irlandii, to tylko dlatego, że się oduczyłem na Zachodzie. Pewnie się już nie przyuczę. Jestem stracony dla ekip rządzących. Jestem niewdzięczny.

Takie to było moje życie. Sukcesy miałem mizerne - małżeństwo z Krysią, córka Ola, scenariusz serialu "Alternatywy 4", kilka książek, nagroda Kisiela. Nie wiem, dlaczego uznano mnie za dżentelmena, i do tego wpływowego. Przecież tak naprawdę nikt nie ma na mnie wpływu.




Więcej felietonów Mistrza znajdziecie tutaj.

środa, 21 października 2009

Chiński kebab czyli just day off

Nie chciało mi się, kurwa, nie chciało. Jak tylko zwlekłem się z łóżka to już wiedziałem, że mi się nie chce. Pojechałem tam jednak i przemęczyłem się dwie godziny, smarkając i kichając na prawo i lewo.
-Nie jesteś aż tak bardzo chory, wszystkim jest zresztą źle w taką pogodę, bo za oknem jak widzisz chujnia, więc wszyscy mają alergię i przeziębienie. Poza tym wwykorzystałeś wszystkie przerwy przez dwie godziny, to teraz trzeba trochę popracować, co nie? No, posiedź jeszcze trochę, ze dwie godzinki chociaż.

Ubrałem swetr, płaszcz i trzasnąłem drzwiami.

Przesiadka na Rondzie Starzyńskiego w takie zasmarkane południe nie dostarczyła ciekawych obserwacji. Nie można było zasłyszeć choćby jednej filozoficznej mądrości lokalnego pijaczka sączącego od rana królewskie, nikt też nie zbierał niedopałków ani nie wygrzebywał puszek po piwie ze śmietników. Nawet obskurna, różowa budka z chińskim kebabem (!!!), w której byłem niegdyś świadkiem straszliwej awantury o 10 groszy, była pusta.

A to bardzo dziwne. Wszak mają tam najlepszego chińskiego kebaba na Pradze oraz - co ważniejsze - taki staromodny i nieekologiczny, ale za to kurewsko mocny grzejnik elektryczny na parapecie. Stanąłem obok niego czekając na mojego kebaba ("cieńcie ciaścio konieć, guba mocie bić?"), wyciągnąłem z kieszeni zmarznięte ręce i zbliżyłem je do grzejnika. Poczułem się jak mały, stary, brzydki i bezradny żul.

A po chwili jadłem już kebaba ze ścinków wędlin wszelakich, a w tle właśnie odjeżdżała komuś jedynka, pojechałem więc następną. Po drodze odwołałem jeszcze umówione spotkanie i podjąłem decyzję o nieuczestnictwie w popołudniowych zajęciach na Uniwerku, po czym zdjąłem buty i swetr i natychmiast wskoczyłem na wyjątkowo niepościelone łóżko.

Mam dziś wolne i nie ma mnie dla świata. Just day off.

piątek, 16 października 2009

Herbata i naleśniki

Wróciłem - dość zmęczony. Najpierw szkolenie z kłamania, potem zajęcia na Uniwerku. Seminarium odpuściłem, bo było zimno i nie wyobrażałem sobie, żebym mógł jeszcze gdziekolwiek wyjść.

Postanowiłem zorganizować sobie herbatę. Wtedy skonstatowałem, że nowonabyty czajnik ostatecznie się zepsuł. Co, głupi, kitajski kawałek plastiku ma być mądrzejszy ode mnie? Nigdy! Wyzwanie pochłonęło bite dwie godziny (nie zdążyłem wszamać choćby kanapki - po całym dniu niejedzenia!), z metr taśmy izolacyjnej oraz trochę plastikowych i drewnianych śmieci, ale czajnik działa. Herbata jest.

Do herbaty wymyśliłem sobie naleśniki. Taki obrazek stanął mi przed oczami: za oknem plucha i mróz, a ja w ciepłej i jasnooświetlonej kuchni pałaszuję naleśniki i popijam herbatą. Cóż bowiem może być cieplejszego niż gorąca herbata z cytryną i naleśniki z dżemem jabłkowym i cynamonem spożyte w relaksującym towarzystwie poczciwej samotnościna tle szalejącego za oknem mrozu?

Wyczyściłem konto, zostało mi w kieszeni 700 - ale groszy. Jutro wyruszam na Wschód. Podczas gdy inni będą leczyć popiątkowego kaca, ja będę stał przy krajowej 17, będzie wiał przeszywający wiatr, a samochody, jeden za drugim, będą mnie beznamiętnie mijać. Ale to dopiero jutro. Dziś są naleśniki z dżemem jabłkowym i cynamonem, gorąca herbata z cytryną i pomarańczowy półmrok lampy solnej w pokoju pełnym bluesa i poezji śpiewanej.



***

Królik Tehacjusz został wywieziony za Wisłę do większościowej udziałowczyni. Dobrze się stało, bo po ostatnim zatargu z Damianem, kiedy przed dwoma tygodniami z premedytacją ugryzł go w piętę, w pokoju panowała gęsta atmosfera. Wiadomo - obydwaj (królik i Damian) ambitni, żaden jako pierwszy nie wyciągnął ręki na zgodę.

środa, 14 października 2009

Sensacja! Zima znowu zaskoczyła drogowców!

Rowki między płytkami chodnikowymi nowej generacji napełniały się błyskawicznie śnieżnym błotem, zaskoczone obuwie warszawiaków – nieprzyjemną wilgocią a ostatnie krzaki dzikich konopi pokryłwały się białym puchem niczym świerki na okoliczność Bożego Narodzenia.

Pośród tego ogólnego błota i zimna przeciskały się mozolnie w stronę Ronda Starzyńskiego autobusy linii 500 i 527. Szare autobusy pełne szarych ludzi w szarych kurtkach i szarych dłoni szarych kierowców wytrzeszczających oczy poza magiczną barierę szarej szyby.

Tak, stało się.

Zgodnie ze staropolską tradycją - sięgającą XVI wieku, a konkretniej Najjaśniejszego Zygmunta II Augusta i ustanowionej przez Niego floty kaperskiej – zima zaskoczyła drogowców. Co prawda nie nazywali się oni wówczas „konserwatorami płaskich powierzchni asfaltowych” ani nawet „drogowcami” ani, tylko „morzowcami”. Podobnie jednak jak ci przedostatni nadziali się na sjurpriza zesłanego przez Matkę Naturę w postaci przejebanego śniegu i mrozu. Podczas gdy oni ćwiczyli się w konsumpcji trójniaka pod przytulną strzechą jakiejś gdańskiej karczmy, w tle zamarzał Bałtyk. Współczesne wydarzeniom kroniki milczą na temat ewentualnego odwołania szefa Departamentu Odśnieżania Bałtyku.

niedziela, 11 października 2009

Z pamiętnika alkoholika: Misjonarz

Rehab, dzień 57

Trudno w to uwierzyć, ale właśnie minęło 8 okrągłych tygodni wymiennych na 56 dni po 24 godziny każdy odkąd wypiłem jakikolwiek alkohol. W tym tygodniu pękną 2 miesiące, a ja nie dobiłem nawet do półmetka okresu abstynencji.

W gruncie rzeczy niepicie jest zajęciem interesującym. Pierwszy tydzień to mozolna nauka wymawiania nie w żartach, tylko na poważnie sakramentalnego "nie piję" wobec kolegów. Jakże to? Rozumiem, że piwa nie, ale wódeczke ciachniesz, co? No, jednego tylko! Być może jeszcz trudniejszym momentem podczas pierwszego tygodnia jest - ta nieuchronnie się pojawi - okazja. Wyjątkowa. Taka, w której wręcz się nie da nie pić. Wesele, urodziny przyjaciela czy choćby wprowadzenie się nowego lokatora. Powiedzieć wtedy "nie" znaczy tyle co spojrzeć sobie głęboko w oczy.

Następne 2-3 tygodnie, kiedy umiesz już mówić o swoim niepiciu a przyjaciele oraz dotychczasowi kompani od kufla już przezwyciężyli zdziwienie i zaczynają brać na poważnie twoją abstynencję, przychodzi czas na naukę życia bez alkoholu. Ot, mecz. Środa, gra Liga Mistrzów. I jakkolwiek ciężko ci to przechodzi przez gardło, to zamawiasz do meczu colę, tonik albo herbatę. Czasem jeszcze drugą, czasem trzecią. Pewnym ułatwieniem jest fakt, że teraz na mecze wychodzisz sam. Kumple mają nagle o niebo więcej roboty i jakoś częściej muszą po godzinach zostawać w fabrykach.

Potem się uspokaja. Tygodnie 5-8 są normalne. Umiesz już odmawiać i opowiadać otwarcie o twoim niepiciu, nie boisz się okazji (oblewanie magistra Amelii nie było pokusą, choć - nie powiem - poczułem przez koszulę delikatne ukłucie nostalgiczej tęsknoty i żalu za błogim upojeniem leżajskami i wściekłymi...), wiesz, że mecz można obejrzeć (a koncert wysłuchać) bez piwa, a pół wieczoru po męsku przegadać przy herbacie, a nie wódzie.

Gdzieś w siódmym albo ósmym tygodniu zaczynasz dostrzegać, że wszyscy wokół piją dużo. Że nawet ci, którzy kiedyś pili mało - niektórzy nawet mniej niż ty - teraz piją dużo i jakoś często się upijają. Znajdujesz radość we własnej abstynencji, widzisz, że jesteś ponad tym i czujesz, że to fajnie.

I tu pojawia się myśl: skoro ty możesz - to inni też by przecież mogli. Czemu nikt nie spróbuje? Z czystej ciekawości - jak to jest być silnym. Żeby sprawdzić siebie. Żeby wątroba się zregenerowała. Ale nie, nikogo nie zachęcasz, bo wyszedłbyś na kogo byś wyszedł? Na jakiegoś pierdolonego misjonarza z opętańczą wizją? Na idiotę albo i chama, porywającego się na bezmyślny spokój nieskażonego niczym poza postmodernizmem pokolenia?

Myślisz też, że być może nigdy w życiu nie weźmiesz już alkoholu do ust. W każdym razie wiesz, że jeśli tylko zechcesz, to możesz.

wtorek, 6 października 2009

Życiowy popis Kota-Performera

Nie wszyscy znają tą historię, więc - z braku ciekawych spostrzeżeń - urozmaicę nią Nocny Pociąg.

Było tak. Poszliśmy z Mateo obejrzeć jakiś meczyk gdzieś na Krakowskie Przedmieście, potem whaczyliśmy jeszcze na tradycyjne sto gram i śledzika do Przekąsek-Zakąsek, po czym ostatnia czwórka przerzuciła nas na Starą Pragę i w nową dobę. Nastrój wymiany zwierzeń, myśli i idei udzielił nam się na tyle, że postanowiliśmy jeszcze podjechać do BP na Rondo Żaba po browar.

Browar.

I poszliśmy - z tym browarem, rzecz jasna - na tory. Tuż za działkami, które zaczynają się przy owym rondzie można odnaleźć między drzewami przejście na tory, które idą nad rondem. Jest to miejsce, gdzie krzyżuje się kilka tras kolejowych, toteż plątanina torów jest znacząca, a powierzchnia, na której owa plątanina się odbywa - rozległa, porośnięta krzewami i przede wszystkim - mocno nieoświetlona. Reasumując - pod spodem ruchliwe rondo, zgiełk i światła, tuż nad tym wszystkim - ciemna enklawa ciszy; idealne miejsce na spożycie tego ostatniego.

-Zimno mi. Usiadłbym na czymś. - pomyślał, a może nawet powiedział Mateo. Nim jednak znalazł coś, co mógłby podłożyć pod swoją dupę, żeby odgrodzić ją od kłującego zimna szyny kolejowej. I znalazł szmatę albo karton, ale na szczęście nie wziął tego do ręki. Kobieca intuicja? Możliwe, bo było ciemno jak w kloace Afroamerykanki; Księżyc ewidentnie nie dawał rady tego wieczoru. Domniemana szmata albo karton - pod blaskiem naszych słabych komórek - ozazała się połówką kota, z wystającymi z pyszczka efektowną feerią bebechów. Tuż obok, bliziutko (ale jednak - tragicznie zbyt daleko), po drugiej stronie szyny - spoczywało drugie pół owego kota.

-To się nazywa mieć pecha. - rzekłem i zamilkłem, rozmyślając o momencie, w którym koło lokomotywy (najpewniej wielkiej, sześcioosiowej ET-22) wbiło się z impetem w ciepłe i gładkie jeszcze futerko kotka. Czy ktokolwiek stojący wówczas w korku na rondzie lub czytający gazetę w przetaczającym się tramwau zdawał sobie sprawę z tego, jaka tragedia rozgrywała się nad ich głowami? Czy poczuli irracjonalny dreszczyki niepokoju? Czy niebo zaszło chmurami?

Tymczasem Mateo w tragicznej śmierci kota dopatrzył się nowoczesnego performance`u.
-Patrz, jaki performance. Pół kota, gładka szyna, pół kota. Ale numer odpierdolił.
-Kot-Performer? - zapytałem, i tak już zostało.

Epilog był taki, że po dwóch dniach pojechaliśmy tam z Zygfrydem zdobić pamiątkowe zdjęcie z tak awangardowym artystą. Tymczasem on zniknął. Nie ostała się żadna z połówek Kota-Performera.

-Performance trwa - napisałem w smsie do siedzącego w robocie Mateo.

***

A na mieszkaniu małe zawirowanie. Lesbijek już nie ma. Ich miejsce zajęły Sandra i Karolina. Przez telefon sprawiały dość smętne wrażenie, ale szybko się rozkręciły. Żartują, głaskają królika i nie zamykają drzwi. Obydwie hetero.

To nie koniec wzmocnień, gdyż nabyliśmy jeszcze kuchenkę mikrofalową, czajnik elektryczny, młotek, śrubokręt i jeszcze kilka gadżetów ze Sklepu Koła Fortuny. Wisienką zaś na torcie jest antena do kradzenia bezprzewodowego internetu, którą zainstalowaliśmy - a jakże - w kiblu.

Więc w razie czego pamiętać: to nad kiblem to nie spłuczka.

czwartek, 1 października 2009

Chujowo ale jednakowo

To w sumie powinna być odpowiedź pod jednym z komentarzy, ale refleksje są natury na tyle ogólnej, że nadają się na autonomiczną notkę.

Otóż to - Redaktorze Zuchu! Faktycznie, skurwiałe życie oraz ludzie w nim się zamieszkujący stanowią znacznie tresciwszą pożywkę do pisania notek niźli abstrakcyjny stan absolutnego blissfulu czy też nudnej nirwany. Ale czemu?

Polska mentalnosć? Prawda, że lubimy wiedzieć, jak to innym chujowo idzie, jakie to życie (co prawda to już doskonale wiemy) jest do dupy, jak to każdemu brakuje hajsu i perspektyw. Lubimy narzekać, krzywe miny robić i czekać, aż nas zaczną pocieszać albo usprawiedliwiać nasze porażki zwalaniem winy na mniej lub bardziej konktetnych "ich" i dostarczaćz samego życia wziętych przykładów, że u innych (i u nich samych przede wszystkim) lepiej nie jest. Czyli jak w wojsku - chujowo ale jednakowo.

A może to kwestia konwencji, podejscia indywidualnego. Miałem kiedys przyjaciółkę, która pisała wiersze, ale tylko radosne. Bo jak było źle, to jej się nic nie chciało, a pisać to już wogóle. U mnie jest chyba odwrotnie.

Choć obiektywnie - to i nie bardzo byłoby o czym pozytywnie pisać. Ale obiecuję i ogłaszam to Urbi et Orbi, iż najbliższy sukces głosno obtrąbię na niniejszym blogu. Choćby był nudny i nieciekawy.

Póki co walczę o komisa w drugiej instancji. Za każdą postawioną na mój sukces złotówkę buki płacą od 9 do 12.