niedziela, 11 października 2009

Z pamiętnika alkoholika: Misjonarz

Rehab, dzień 57

Trudno w to uwierzyć, ale właśnie minęło 8 okrągłych tygodni wymiennych na 56 dni po 24 godziny każdy odkąd wypiłem jakikolwiek alkohol. W tym tygodniu pękną 2 miesiące, a ja nie dobiłem nawet do półmetka okresu abstynencji.

W gruncie rzeczy niepicie jest zajęciem interesującym. Pierwszy tydzień to mozolna nauka wymawiania nie w żartach, tylko na poważnie sakramentalnego "nie piję" wobec kolegów. Jakże to? Rozumiem, że piwa nie, ale wódeczke ciachniesz, co? No, jednego tylko! Być może jeszcz trudniejszym momentem podczas pierwszego tygodnia jest - ta nieuchronnie się pojawi - okazja. Wyjątkowa. Taka, w której wręcz się nie da nie pić. Wesele, urodziny przyjaciela czy choćby wprowadzenie się nowego lokatora. Powiedzieć wtedy "nie" znaczy tyle co spojrzeć sobie głęboko w oczy.

Następne 2-3 tygodnie, kiedy umiesz już mówić o swoim niepiciu a przyjaciele oraz dotychczasowi kompani od kufla już przezwyciężyli zdziwienie i zaczynają brać na poważnie twoją abstynencję, przychodzi czas na naukę życia bez alkoholu. Ot, mecz. Środa, gra Liga Mistrzów. I jakkolwiek ciężko ci to przechodzi przez gardło, to zamawiasz do meczu colę, tonik albo herbatę. Czasem jeszcze drugą, czasem trzecią. Pewnym ułatwieniem jest fakt, że teraz na mecze wychodzisz sam. Kumple mają nagle o niebo więcej roboty i jakoś częściej muszą po godzinach zostawać w fabrykach.

Potem się uspokaja. Tygodnie 5-8 są normalne. Umiesz już odmawiać i opowiadać otwarcie o twoim niepiciu, nie boisz się okazji (oblewanie magistra Amelii nie było pokusą, choć - nie powiem - poczułem przez koszulę delikatne ukłucie nostalgiczej tęsknoty i żalu za błogim upojeniem leżajskami i wściekłymi...), wiesz, że mecz można obejrzeć (a koncert wysłuchać) bez piwa, a pół wieczoru po męsku przegadać przy herbacie, a nie wódzie.

Gdzieś w siódmym albo ósmym tygodniu zaczynasz dostrzegać, że wszyscy wokół piją dużo. Że nawet ci, którzy kiedyś pili mało - niektórzy nawet mniej niż ty - teraz piją dużo i jakoś często się upijają. Znajdujesz radość we własnej abstynencji, widzisz, że jesteś ponad tym i czujesz, że to fajnie.

I tu pojawia się myśl: skoro ty możesz - to inni też by przecież mogli. Czemu nikt nie spróbuje? Z czystej ciekawości - jak to jest być silnym. Żeby sprawdzić siebie. Żeby wątroba się zregenerowała. Ale nie, nikogo nie zachęcasz, bo wyszedłbyś na kogo byś wyszedł? Na jakiegoś pierdolonego misjonarza z opętańczą wizją? Na idiotę albo i chama, porywającego się na bezmyślny spokój nieskażonego niczym poza postmodernizmem pokolenia?

Myślisz też, że być może nigdy w życiu nie weźmiesz już alkoholu do ust. W każdym razie wiesz, że jeśli tylko zechcesz, to możesz.

Brak komentarzy: