środa, 27 stycznia 2010

Stacja Stadion

Postać wybiegła z tunelowego przejścia na peron - akurat w momencie, gdy automatycznie zamykane drzwi zdezelowanego EZT-a w biało-zielono-żółtych barwach puściły zwieracze i z entuzjazmem godnym Psa Huckleberry`ego zamknęły się.

Peron - niczym bohater popularnego kawału - cały na biało. Tablica rozkładów - trochę przybrudzona, ale nie rozbita - wskazywała, iż oczekiwanie na następny pociąg nie powinno trwać dłużej niż 5 minut.

Sponad zmarzniętych konarów drzew oraz pogarbionych baraków tajskich i wietnamskich handlarzy majtkami, na tle szarozimnego nieba wyłoniła się powoli, dyskretnie, cięciwa po cięciwie, pomarańczowa kula słońca. Poranne słońce jak to poranne słońce - nigdy nie świeci zbyt intensywnie, ale tym razem można było odnieść wrażenie, że to świecenie jest tylko pro forma, że tak naprawdę nie stoi za tym żadna wymierna treść, ani jeden dżul pożywnej słonecznej energii - tak jakby słońce dołączyło do grona ofiar zimy. Wzbiwszy się cokolwiek wyżej zatrzymało się tuż obok żurawi monumentalnie górujących nad przyszłym Stadionem, przybiło piątkę z nocną zmianą i zapaliło szluga z dzienną, która wyraźnie ociągała się z wejściem na teren budowy. Kilkanaście kłębów papierosowego dymu wzniosło się ku niebu, kilkanaście pomarańczowych punkcików żarzyło się niemrawo - jak tamto słońce.

Tymczasem zza horyzontu zakrętu torów wynurzył się następny pociąg. Mróz był tak silny, iż wydawało się, że skład w każdej sekundzie próbował przymarznąć do szyn - i tylko morderczy wysiłek poczciwych silników powoduje, iż maszyna trwa w ruchu, i centymetr po milimetrze - toczy się do celu. Koniec końców wtoczył się jednak na peron, przygarnął nielicznych pasażerów a potem potoczył się dalej, w stronę mostu, do którego jednak przymarzł, bo żal mu było opuszczać Pragę.

Gdzieś poniżej dwóch policjantów wypisywało zakapturzonej postaci mandat za przejście przez ulicę w niewłaściwym miejscu.

czwartek, 21 stycznia 2010

Co urosło rządowi?

Zapowiada się nam mały happening. Szkoda tylko, że w godzinach pracy.

środa, 20 stycznia 2010

Czarna gumka

Pękła mi czarna gumka. Taka, którą nosiłem na prawym nadgarstku od prawie dwóch lat. Była to ostatnia frotka, której używałem jeszcze za czasów długich włosów. Pękła - nic się jednak nie stało - świat dalej gna naprzód, tylko ja się czuję nieswojo gdy widzę taki goły lewy nadgarstek.

A poza tym - znowu mam pokój do wynajęcia. Dla dwóch osób, za 800zł, z balkonem. Na Bródnie posiedzę jeszcze do lata.

***

A jednak.
[`]

niedziela, 17 stycznia 2010

Zapasy

Obserwujemy - a trwa to od końca listopada - dość wyrównaną walkę na Wiśle. O Wisłę.

Codzienny przejazd tramwajem przez Most Gdański (nawiasem mówiąc - najlepszy most w Warszawie) daje okazję do około minutowych, regularnych obserwacji. Kry kwitną jak lilie - mniejsze, większe, ale to wszystko za mało aby Wisła zechciała się pokryć lodową kołdrą. Tworzą się najwyżej małe białe wyspy wokół wsporników mostu, tudzież zamarzają zatoczki na prawej stronie, na których od czasu do czasu bezceremonialnie kopulują czarne kaczki. To wszystko jednak za mało, aby się chwilę przespać.

Zeszłego stycznia zima była w o wiele lepszej formie. Na papierze to i teraz najważniejsze argumenty zdają się być po stronie rzeki - w końcu mrozy i głębokie, i regularne, ale... jakoś nie idzie. Tak to czasem jest.

***

Mam jakieś wyrzuty sumienia. Pewnie jakby się ktoś temu z boku przyglądał, to by stwierdził, że Prawą Stronę potraktowałem instrumentalnie. Jednosezonowy zachwyt, a potem już rutyna, "nie mam czasu" i inne takie. W swojej prostocie wcale tak nie uważam, ale coraz mocniej wyśmigane szyny i wskazówki zagarka faktycznie zawężają pole obserwacji i kontemplacji. Ale w tramwajach i na przystankach aż tak wiele ciekawego się nie dzieje. A ten zachwycający koloryt Pragi składa się z ludzi i kostek brukowych, tyle tylko że ludzi w tramwaju nie uświadczysz (ci, co jeżdżą, to najczęściej "dojeżdżający", względnie "pasażerowie"), a kostki spokojnie erodują pod lodem i śniegiem. Tak więc zima nie jest tu za ciekawa.

czwartek, 7 stycznia 2010

Gołębie

Stała i karmiła gołębie. Była odwrócona tyłem, ubrana w długi płaszcz z biało-szarego materiału oraz fioletową, długą czapkę – trochę taką, jak na dredy, ale niezupełnie. Nie miała rękawiczek. W jednej dłoni trzymała papierową torbę (taką, w jakie pakuje się „tradycyjny wiejski chleb” w hipermarketach), a drugą wydobywała stamtąd okruchy i rozrzucała je na śnieg. Nie było widać jej twarzy, ale miało się przeczucie, że jest ładna.

Przechodzący gdzieś o kilometr za jej plecami ludzie byli niewidzialni i niemi, nie istnieli, chociaż nieraz potrącali ją na brzegu zatłoczonego chodnika. Ona zaś ciągle karmiła gołębie gromadzące się pod przybranym w małą biało-czerwoną flagę i niesprzątnięty od listopada poczerniały znicz kamieniem upamiętniającym Powstańców bądź też Rozstrzelańców z czasów Wojny.

Z brzegu przystanku wyłoniła się czyjaś postać. Równie szara jak tej dziewczyny; wyróżniała się tylko czerwonymi sznurówkami, oraz tym, że ręce miała w kieszeni. Postacią tą był jakiś tutejszy chłopak, może już młodzieniec. Uważnie się jej przyglądał. Trwało to chwilę – jakąś tam, znaczącą tyle, co ćwiartka za szkołą. Podszedł.

A potem nagle zaczął padać ciepły, gęsty śnieg. A potem zapadł nagły, zimowy zmrok i nadjechał pociąg; wolno wtoczył się na przystanek i zupełnie ich wszystkich zasłonił – chłopaka, fioletową czapkę, tłum, gołębie. A potem ciuchcia uwolniła niespodziewanie wielki kłąb czarnego dymu, gwizdnęła i odjechała w otchłań Parku Bródnowskiego. Ostatni wagonik zniknął za miejscem zwanym Wyspą.

I nie było już nikogo - tylko dalej padał śnieg i była noc. Nawet gołębie zamajaczyły na szaro ponad drzewami, ponad opadającymi ciężko płatkami.