czwartek, 7 stycznia 2010

Gołębie

Stała i karmiła gołębie. Była odwrócona tyłem, ubrana w długi płaszcz z biało-szarego materiału oraz fioletową, długą czapkę – trochę taką, jak na dredy, ale niezupełnie. Nie miała rękawiczek. W jednej dłoni trzymała papierową torbę (taką, w jakie pakuje się „tradycyjny wiejski chleb” w hipermarketach), a drugą wydobywała stamtąd okruchy i rozrzucała je na śnieg. Nie było widać jej twarzy, ale miało się przeczucie, że jest ładna.

Przechodzący gdzieś o kilometr za jej plecami ludzie byli niewidzialni i niemi, nie istnieli, chociaż nieraz potrącali ją na brzegu zatłoczonego chodnika. Ona zaś ciągle karmiła gołębie gromadzące się pod przybranym w małą biało-czerwoną flagę i niesprzątnięty od listopada poczerniały znicz kamieniem upamiętniającym Powstańców bądź też Rozstrzelańców z czasów Wojny.

Z brzegu przystanku wyłoniła się czyjaś postać. Równie szara jak tej dziewczyny; wyróżniała się tylko czerwonymi sznurówkami, oraz tym, że ręce miała w kieszeni. Postacią tą był jakiś tutejszy chłopak, może już młodzieniec. Uważnie się jej przyglądał. Trwało to chwilę – jakąś tam, znaczącą tyle, co ćwiartka za szkołą. Podszedł.

A potem nagle zaczął padać ciepły, gęsty śnieg. A potem zapadł nagły, zimowy zmrok i nadjechał pociąg; wolno wtoczył się na przystanek i zupełnie ich wszystkich zasłonił – chłopaka, fioletową czapkę, tłum, gołębie. A potem ciuchcia uwolniła niespodziewanie wielki kłąb czarnego dymu, gwizdnęła i odjechała w otchłań Parku Bródnowskiego. Ostatni wagonik zniknął za miejscem zwanym Wyspą.

I nie było już nikogo - tylko dalej padał śnieg i była noc. Nawet gołębie zamajaczyły na szaro ponad drzewami, ponad opadającymi ciężko płatkami.

Brak komentarzy: