poniedziałek, 20 lipca 2009

Dresów i blondynek!

Moja dzisiejsza podróż tramwajem linii 25 mogła być po prostu kolejną podróżą takimż tramwajem. I w sumie była – ta sama trasa od Mostu Poniatowskiego poprzez Rondo Waszyngtona i Aleję Zieleniecką aż do Czterech Śpiących a potem jeszcze dalej na Bródno , te same wagony, ten sam śmierdzący Grochowem i Stadionem Jeszcze-Nie-Narodowym (a – o ironio! - wręcz przeciwnie: w chuj tam Ruskich i Wietnamców) tłum, ta sama tępa bezmyślność przylepiona niczym zapleśniałe naleśniki do mord współpasażerów porozpierdalanych upałem na niewygodnych siedzeniach.

I w takich oto okolicznościach wzięło mnie na filozofię.

Sprokurowała to wszystko para dzieciaków w wieku jakoś tak 17-18 lat. Ona – ładna, drobna blondynka z uroczym dekoltem, złotymi tipsami i paznokciami u nóg w kolorze plastikowo-różowym. On – dość elegancki, niewysoki dresik, przyodziany w czarne, wyprane szelesty i czarne sportowe buty, za to bez bejsbolówki i z dwudniowym zarostem.

Nie byli wulgarni ani agresywni. Wot, jechali na zakupy. Pośród kolażu smrodu, kompleksów i ogólnego bezguścia wypełniającego tramwaj linii 25 jawili się jako oaza normalności. I to wcale nie dlatego, że spodobał mi się nienachalny, ale jednak więcej niż widoczny, tak zdradziecko uwięziony za białym, markowym stanikiem i słomkową bluzeczką dekolt blondynki lub jej perfumy, przywodzące na myśl zapach czarnej porzeczki, ani nawet nie spowodowała tego niebłyskotkowa, tylko pełna dyskretnej elegancji czarna nokia dresika.

Oto doszedłem do zaskakującej mnie samego konkluzji, że obecnie dres pełni funkcję tezauryzacji męskości, zdeponowane są w nim tak wartościowe cechy jak: ryzyko, siła fizyczna czy ginąca powoli potrzeba imponowania kobietom; jest antytezą zblazowanego, rozintelektualizowanego metroseksualisty, który nawet porządnie nie pierdnie, gdy ktoś będzie chciał skrzywdzić jego dziewczynę lub rodzinę albo ochujać przyjaciół.

I ta blondynka. Jak była młodsza, pewnie wyszalała się już w dyskotekach. Teraz, mając te swoje 17-18 lat uspokoiła się i przyucza się powoli do pracy na dwóch etatach: fryzjerki oraz żono-mamy. Jest kobieca i prostolinijna w swej chęci podobania się mężczyznom; pięknie kanalizuje ową instynktowną chęć dekoltami, a nie własnoręcznie udziwnionymi bufoniastymi spodniami maskującymi miast uwypuklać kształty pośladków, jak niektóre niby to ach-och artystki z ASP.

I żal to mówić, ale takich osób ten kraj potrzebuje. Dresów – nawet głupich, i blondynek – nawet po solarium. Bo im głupota mija wraz z dzieciństwem, i doroślejąc – normalnieją. Zakładają rodziny, rodzą dzieci, rozkręcają małe biznesy i kombinując okrutnie przyczyniają się do postępu. A to wszystko tylko dlatego, że za młodu nie wyplenili z siebie męskości ni kobiecości, które to cechy w dorosłym życiu jednak się przydają.

Ci wszyscy kulturalni dziennikarze stacji radiowych, tolerancyjni do wyrzygania żółcią politycznej poprawności bywalcy modnych klubów, czytający prasę ekonomiczną i komentarze Piotra Pacewicza pracownicy korporacji doradczych i brzydkie lesbijki (czemu ładne lesbijki są tylko w tv?) – oni wszyscy zginą, nie przeżywszy pierwszego-lepszego konfliktu zbrojnego czy choćby kryzysu z recesją z prawdziwego zdarzenia. Będą myśleli, że są komuś lub czemuś zupełnie niezbędni, a tu takie kuku.

Przeżyją tylko dresy ze swoimi blondynkami, i ewentualnie jeszcze urzędnicy, którzy pod pozorem parzenia kawy też jednak ciągle ćwiczą się w sztuce spadania na cztery łapy i ogólnego kombinowania.

I okaże się, że wymyślając płcie Matka-Ewolucja raz jeszcze miała rację.

Brak komentarzy: