poniedziałek, 28 września 2009

Choszczówka

Mówisz Warszawa. Myślisz - blokowiska, korki, pośpiech, szczury. Mówisz - weekend, myślisz - ucieczka, Mazury, Zakopane, rodzina na kaszubskiej bądź lubelskiej wsi, świeże zsiadłe mleko, zieleń drzew i złoto spadających liści, niepamięć.

Ale właśnie nie. Nie sądzisz, że zagrzebałeś się w schematach? Patrz. Wsiadasz w 176 albo pociąg Kolei Mazowieckich i wyjeżdżasz na Choszczówkę albo Płudy. To jakieś 30 minut jazdy od Warszawy Toruńskiej, w sam raz, aby posłuchać w empetrójku porannej sobotniej audycji. Więc wysiadasz na Choszczówce. Ciągle Warszawa, ale już inna. Oczom twoim ukazuje się las. Nie las krzyży, tylko taki zwyczajny. Sosnowy. On jest w niedalekim tle, ale zanim tam dojdziesz, mijasz jeszcze pojedyncze oazy klasycznej Warszawy. Ładne wille i ogrody i stojące przed nimi czarne toyoty avensis. Idziesz wąziutką, zupełnie niewarszawską uliczką bez chodnika ani pobocza, nazwaną nazwiskiem Józefa Mehoffera, znanego młodopolskiego grafika pochodzącego z podkarpackich Ropczyc. I wchodzisz do lasu.

I już zaraz, za pierwszymi drzewami czujesz różnicę. Nabożnie ściągasz słuchawki z uszu, żeby wszystkimi zmysłami doświadczać tego niespodziewanego lasu. Myślisz - kurwa, jak w prawdziwym lesie. Są szyszki, dzięcioły i muchomory. Kropi, ale co z tego. Jeżyny. Jakie wielkie. O, grzybiarze przyszli. Zazdrościsz, bo oni mają pełne reklamówki kurek, a ty masz tylko trzy, i jednego nadgryzionego przez ślimaka podgrzybka. Cóż, może powinieneś zmienić kontaktówki? A może nie, bo nagle znajdujesz przepysznego prawdziwka?

I tak spacerujesz czilałtując się, wietrzysz pachy, włosy oraz umysł, nieprzyjemnie nasiąknięte Śródmieściem niczym olejem wielokrotnie użytym do smażenia tanich frytek. Gubisz się jeszcze parę razy lesie, wychodzisz nagle na ogródki działkowe i dzikie wysypiska, i znów zanurzasz się w lesie z deszczem. Nagle - coś.

Powoli odwracasz głowę.

Jakieś 10 metrów od ciebie widzisz stado saren.

Brak komentarzy: