piątek, 21 sierpnia 2009

Koniec okresu klasycznego?

Trochę się boję tych wszystkich zmian, a szerzej - przyszłości i życia wogóle.

Kiedyś (właściwie to jeszcze niedawno) jak coś mówiłem, to tak było. Mówiłem, że kocham - to kochałem, "wierzę" - wierzyłem, będę o 21.00 - byłem (ok, wiem kurwa, że z kwadransem, ale przecież wszyscy o tym wiedzieli, to był rodzaj konwencji). Któregoś dnia powiedziałem "założę czasopismo" i pyk, po pół roku "Karpatka" ruszyła z hukiem pieczonego ciasta. A jak się uparłem na tą Barcelonę? Pół roku żmudnego łażenia i pisania podań, ale koniec końców pojechałem wydawać ostatnie eurocenty na kolejne wejściówki na Camp Nou. Byłem jak Bóg - moje słowo ciałem się stawało.

Mój strach nie polega na tym, że boję się mówić lub wierzyć, nie. Nie podejmuję się niczego, dla bezpieczeństwa własnej wiarygodności, a nawet i honoru. Ciągle mam pomysły, ale nie myślę o nich na serio. Albo inaczej - za dużo myślę, a nic nie robię. Ryzyka nie podejmuję. Po trochu dlatego, że się boję porażek, a po trochu - bo mi się nie chce.

Znowu jest pełno dziewczyn - ładnych, ciekawych i czarnookich. Ale nie staram się i nie będę się raczej starał - bo przecież skąd mam wogóle wiedzieć, czy tego chcę?

Nie znam siebie za dobrze. Dla mnie "ja" to taki dziwny, melancholijno-ekscentryczny i trochę nieprzewidywalny koleżka, który na codzień jest generalnie normalny, ale nigdy nie wiadomo do końca, co mu odpierdoli za 10 minut. W każdym razie są teraz dwie możliwości: albo gromadzę siły i wrócę niedługo jako Emel-Kowal-Własnego-Losu jakiego wszyscy znają, albo też zmądrzałem (czytaj: zestarzałem się). Oczywiście bliższa jest mi pierwsza koncepcja, ale to tylko subiektywne odczucia, marzenia wręcz. Tak do końca nie wiem czego chcę, więc nie wiem co będzie.

Czyżby kończył się w moim życiu okres klasyczny, a zaczynał szalejący romantyzm albo - co gorsze - modernizm, ze wszystkimi swoimi wewnętrznymi rozdarciami, lękami egzystencjalnymi, Weltschmerzami, dekadencjami i samobójstwami?

[Rehab - dzień 3]

Wchodzę do osiedlowego marketu na Grochowie, a tam kartka z napisem "wyprzedaż alkoholi". Litr Absolwenta za 32,99 zł. Jest chyba źle - wszędzie dostrzegam ten alkohol, przez co wkręcam sam sobie, że alkoholikiem jednak jestem. Kiedyś nie byłoby z tym problemu - bezrefleksyjnie kupiłbym tego litra i wrzuciłbym go do zamrażarki, a jako że w swojej chłopięcej beztrosce nawet nie pomyślałbym o tym, że mogę być alkoholikiem, to bym nim nie był. Powiedziałbym - nie jestem, od razu bym w to uwierzył, więc tak faktycznie by było. A teraz? Wszystko się pojebało wzięło.

[Rehab - dzień 4]

Jedziemy z Mateo obejrzeć mecz. Mówię mu, że dziś bez piwa z mojej strony. On się śmieje - "ok, ale rozumiem, że twój odwyk obejmuje tylko piwo, a pięćdziesiątkę ze mną dziabniesz?". Mówię, że nie, a on jest w szoku. Zamawiam wodę z cytryną. Kelnerka bez mrugnięcia okiem - "dużą czy małą?", dokładnie tym samym tonem jakim sekundę wcześniej spytała Mateo o rozmiar kufla. Oczywiście po meczu nie idziemy na tory na jeszcze jedno w nasze miejsce na torach przy Rondzie Żaba. Miejsce uświęcone krwią i bebechami Kota-Performera.

A teraz jeszcze scenka z ostatniej chwili. Wklepuję te słowa w kawiarence przy Czterech Śpiących. Właśnie tuż obok mnie jedna różowo-blondynkowa dziewczynka zawołała właściciela, mówiąc:
-Proszę pana, jest jakiś problem z tym komputerem. Ekran nie działa. I klawiatura.
-Hm, czy ja wspominałem, że komputer musi być włączony..?

Brak komentarzy: