niedziela, 10 maja 2009

Jazda

Skacowana pobudka o 7.30 nie wróżyła dobrze sobocie. Ledwo zdążyłem na zdezelowany skład Kolei Mazowieckich, który - gdy tylko wsiadłem - powlókł się niemrawo w stronę Ochoty, a dalej - Sochaczewa.

Otwarcie sezonu Muzeum Kolei Wąskotorowej to ważne wydarzenie w kalendarzu miłośników wszystkiego, co porusza się po torach. Impreza zamknięta, wstęp mają tylko zaproszeni goście - w większości kwiat polskich miłośników kolei oraz dyrektorzy spółek kolejowych. Przypieczętowana kilkoma flaszkami wódki i zagryziona paroma kiszonymi ogórkami znajomość z Pamelą z PKP zaowocowała przekazaniem mi podwójnej wejściówki. Zwlekłszy się więc o tej 7.30 ze znalezionej na śmietniku kanapy udałem się do Sochaczewa.

To, co zobaczyłem, mogę porównać tylko do bajki o gadających lokomotywach (tytułu nie pamiętam). Piękne, odnowione perony, latarnie, ławeczki, bielące się świeżą emalią krawężniki, wspaniałe parowozy, równiutko wystrzyżone trawniki. Bajkowe wrażenie pogłębiają niewielkie rozmiary eksponatów.

Dym, para, gwizd, przejażdżka, ognisko, kiełbaska, piwko, rozmowy, zdjęcia, słońce. W końcu powrót.

-Jaka jest różnica między kurwą a prostytutką? - zapytał mnie przysiadając się Pan Jędrzej, 73-letni miłośnik kolei.
-Nie wiem. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, węsząc jednakże jakiś podstęp.
-Prostytutka niejednemu zdrowie lub życie uratowała, bo go, wie pan, zaspokoiła. I jest potrzebna. A kurwa to jest charakter. Rozumie pan?

Rozumiałem doskonale. Poraziła mnie przy tym jasność umysłu i głęboka mądrość życiowa Pana Jędrzeja. Kurwy i prostytutki. To jasne jak słońce.

I gdy tak sobie jechaliśmy pociągiem retro a Kapela Wuja Zdzisia przygrywała sprośne, acz rozrzewniające ludowe piosenki, wyjrzałem przez okno i ujrzałem buchający z komina parowozu rytmicznymi porcjami dym. Kapela i pociąg pięknie zespalały się w jednym rytmie. Wagon kołysał się w takt wygrywanych melodii, podchwytywanych ochoczo przez kilku podchmielonych wąsaczy. Kołysał się tak silnie, że niepodobnym było nie kołysać się w rytm muzyki. Koniec końców kołysaliśmy się i podśpiewywaliśmy wszyscy. Parowóz zawadiacko gwizdnął raz i drugi cienkim, acz aksamitnym głosikiem, podkreślając swoją obecną dumę i minioną sławę żelaznego potwora, a ja - wychyliwszy się przez retro-okienko - zerwałem gałązkę ledwo co fioletowego bzu.

Natenczas pojąłem, że gdyby była tu ze mną Hanka, byłby to najpiękniejszy dzień w moim życiu.

1 komentarz:

wuj Zdziś pisze...

pierdol się