Obrazki to synkretyczny gatunek literacki z pogranicza epiki i poezji. Nagromadzenie pozornie sprzecznych, niejednorodnych szkiców, historii, relacji czy refleksji (takoż pijackich, jak i na trzeźwo) daje czytelnikowi kompletny wgląd w opisywaną rzeczywistość, ograniczoną ramami geograficznymi i czasowymi do wybranego kontinuum czasoprzestrzennego ("tu i teraz"). Czasem narrator, czasem podmiot liryczny. Samotność, tory kolejowe, dym, kobiety, gitara, znaki zapytania. Warszawa-Praga 2009-2020.
Tej imprezy nie można przegapić! 3 i 4 października podczas organizowanego po raz czwarty przez Fundację AVE i Białołęcki Ośrodek Kultury międzynarodowego festiwalu garażowych zespołów rockowych „Dobra strona rocka” spotkają się młodzi rockami z kraju i zagranicy!
Sobota: Sala Gimnastyczna w Gimnazjum nr 121 od godziny 9 rano (http://gim121wawa.edupage.org/map/?)
Niedziela: Sala Teatralna Białołęckiego Ośrodka Kultury, ul Van Gogha 1,od godziny 10 rano
Mówisz Warszawa. Myślisz - blokowiska, korki, pośpiech, szczury. Mówisz - weekend, myślisz - ucieczka, Mazury, Zakopane, rodzina na kaszubskiej bądź lubelskiej wsi, świeże zsiadłe mleko, zieleń drzew i złoto spadających liści, niepamięć.
Ale właśnie nie. Nie sądzisz, że zagrzebałeś się w schematach? Patrz. Wsiadasz w 176 albo pociąg Kolei Mazowieckich i wyjeżdżasz na Choszczówkę albo Płudy. To jakieś 30 minut jazdy od Warszawy Toruńskiej, w sam raz, aby posłuchać w empetrójku porannej sobotniej audycji. Więc wysiadasz na Choszczówce. Ciągle Warszawa, ale już inna. Oczom twoim ukazuje się las. Nie las krzyży, tylko taki zwyczajny. Sosnowy. On jest w niedalekim tle, ale zanim tam dojdziesz, mijasz jeszcze pojedyncze oazy klasycznej Warszawy. Ładne wille i ogrody i stojące przed nimi czarne toyoty avensis. Idziesz wąziutką, zupełnie niewarszawską uliczką bez chodnika ani pobocza, nazwaną nazwiskiem Józefa Mehoffera, znanego młodopolskiego grafika pochodzącego z podkarpackich Ropczyc. I wchodzisz do lasu.
I już zaraz, za pierwszymi drzewami czujesz różnicę. Nabożnie ściągasz słuchawki z uszu, żeby wszystkimi zmysłami doświadczać tego niespodziewanego lasu. Myślisz - kurwa, jak w prawdziwym lesie. Są szyszki, dzięcioły i muchomory. Kropi, ale co z tego. Jeżyny. Jakie wielkie. O, grzybiarze przyszli. Zazdrościsz, bo oni mają pełne reklamówki kurek, a ty masz tylko trzy, i jednego nadgryzionego przez ślimaka podgrzybka. Cóż, może powinieneś zmienić kontaktówki? A może nie, bo nagle znajdujesz przepysznego prawdziwka?
I tak spacerujesz czilałtując się, wietrzysz pachy, włosy oraz umysł, nieprzyjemnie nasiąknięte Śródmieściem niczym olejem wielokrotnie użytym do smażenia tanich frytek. Gubisz się jeszcze parę razy lesie, wychodzisz nagle na ogródki działkowe i dzikie wysypiska, i znów zanurzasz się w lesie z deszczem. Nagle - coś.
A przepraszam. Najpierw - jak to w narracji przystoi - tło powinno być. A więc -czegośtam nie zdałem, popadłem w koszty i długi więc postanowiłem się odkuć miesięcznymi saksami gdzieś na południu Hiszpanii. Zarobić, pospłacać wszystko, kupić pare drobiazgów i jeszcze pomieć pare groszy na koncie - tak dla spokojności, na czarną bądź niespodziewaną godzinę. Numer znalazłem w poniedziałkowej "Gazecie". Zadzwoniłem. Pełna profesjonalka, facet pytał mnie o pozwolenia, przedstawił robotę jako pracę w firmie, która pracuje dla miasta, dzwonił do agencji mieszkaniowych żeby wynająć mi mieszkanie, obiecał oddać za bilet, pytał czy jeszcze jacyś znajomi nie chcą przylecieć bo im ludzi brakuje bo właśnie duży kontrakt dostali. Przed wylotem zdążyłem jeszcze tylko złożyć podanie o komis i obiecać przywieźć rumu na znowu przełożone imieniny.
W nocy przed wylotem nie spałem wogóle, żeby nie zaspać, gdyż na Okęciu miałem być koło 5.30. Wsiadłem w nocny, przekroczyłem most na Wiśle, przesiadłem się na Centralnym, na Okęciu musiałem wyskoczyć z paska i butów w ramach rutynowej kontroli antyterrorystycznej. Ukradkiem przeżegnałem się wchodząc na pokład samolotu, zapiąłem pasy i już, take-off.
Na lotnisku w Maladze czekałem bite osiem godzin. Bezskutecznie. Mój jedyny kontakt - owa feralna komórka - milczała lub też mnie odrzucała.
Szukanie jakiejkolwiek innej roboty to beznadziejne walenie głową w mur.
Pieniądze przeznaczone na czynsz za mieszkanie na warszawskim Bródnie zainwestowałem w bilet. Wierzyłem, że spokojnie spłacę właściciela, rodziców i uczelnię, że kupię piecyk do gitary akustycznej czy choćby kilka porządniejszych ciuchów, że wreszcie będzie spokój. Tymczasem - jak wyszło tak nie wyszło. Kolejne długi, a zamiast kupić piecyk, będę musiał sprzedać gitarę. Tą jedyną, ukochaną, czerwoną.
Czym, kurwa, tym razem zawiniłem?! Czym? Pytam się, kurwa, czym??
Jeśli to ma być nauka, to chuj z taką nauką. Jeśli droga, to pierdolę, nie jadę. Jeśli ukryta kamera, to ubiję jak psa, przysięgam.
Jeśli szkoła życia, to wyrzekam się takiego życia.
Nadszedł wrzesień, przynosząc pierwsze znaki jesieni, ale nie były to wykopki, pieczone ziemniaki i dym ognisk. Przyniósł poprawki, porażki reprezentacji i flagi na rocznicę wybuchu wojny. Z drzew spadają powoli liście, pod blokiem pojawił się już pierwszy jeż, tylko czekać aż bociany i ekipy budowlane odlecą do ciepłych krajów. Co, poleciały już boćki? Może, nie wyglądałem ostatnio za często przez okno.
Praskie ulice powoli się wyludniają. Dzieci i rozwydrzona młodzież zostali zapędzeni do szkolnych ławek i kibli. Bogaci i czyści dorośli kończą już wklejać na naszą-klasę fotki z wakacji w Egipcie, a normalni, źli mężowie przypadkowych żon z normalnych, nieudanych małżeństw przenoszą się z podblokowych ławek na stare kanapy i fotele vis a vis telewizora, zamieniwszy jednocześnie tanie nalewki i sikaśne browary na bardziej dosadne trunki.
Z początkiem września reaktywuje się schola, ale nawet nie wiem czy ja i moja gitara jesteśmy tam potrzebni, wszak nikt nie dzwoni. Za to przez wakacje jedna ze scholanek - dotychczas kwalifikowana przeze mnie jako dziecko - zmieniła fryzurę, wykobieciała i wyładniała znacznie. O ile schola nie dokona w obecnym mercado żadnych wzmocnień, to właśnie ona - 16-letnia, drobna blondynka z boskimi, złotymi lokami- będzie tam dupą numer jeden. Przedwczoraj słodko powiedziała mi cześć w autobusie 176, którego szyby mokre były od deszczu, albo i od łez.
Jak już rzekłem, mam komplet nowych lokatorów. Więcej wzmocnień w tym okienku transferowym nie będzie. Odejdzie tylko królik Tehacjusz, któremu kończy się okres wypożyczenia, a na transfer definitywny raczej nie ma szans. Pora zatem na małą prezentację. A więc zaczynamy:
-Damian. Na Pradze od 3 tygodni, wcześniej Kraków. Stolarz, DJ, imprezowicz, wariat. Poczucie humoru 6/10, po przejściach i apostazji. Ogólnie dobry transfer, choć pełnię jego możliwości doceię, gdy zacznę pić. Wiek: 23 lata, metroseksualista.
- Geo. Na Pradze od tygodnia, wcześniej Mokotów, jeszcze wcześniej Szczecin. Dość ładna brunetka z długimi, prostymi własami. Aktorka ze szkoły aktorskiej, będzie grała z Obuchowiczem. Czasem spokojna i zamknięta w sobie, czasem głośna i wulgarna w swoich przekleństwach. Charakterna dziewczyna albo rozpieszczony bachor, jeszcze nie wiem. Wiek: w październiku skończy 20, ortodoksyjna lesbijka.
-Aśka. Na pradze od tygodnia. Wesoła blondynka z obfitym niczym róg Almatei dekoltem. Studentka polonistyki i opiekunka dzieci. Wesołe, zaczepno-flirtujące poczucie humoru. Prywatnie partnerka Geo. Wiek: 25 lat, biseksualistka.
Gdy dziewczyny się wprowadziły mieszkanie nagle ożyło. Cała łazienka zapełniła się szamponami i odżywkami zapachów wszelakich, do pokoju nazwoziły tony gratów, a kuchnia ugina się od ilości sprzętów, kolorowych herbatek i panoszących się po stole lesbijskich pocałunków.
- My nie mieszkamy we dwie. Jets nas trójka w pokoju. - rzekła któregoś dnia Aśka - Macie jakieś zwierzę? - zapytał Damian - Pewnie chodzi o wibrator. - palnąłem - Jeśliby liczyć wibratory, to będzie nas razem sześć... - odparła Aśka śmiejąc się głośno. - Poznajcie Elwira.
A Elwir to oczywiście jakaś maskotka czy tam kukiełka.
Troszkę mniej czasu mam ostatnio na pisaninę, stąd rzadsze i krótsze wspisy. Nie jest jednak tak, że na Bródnie nagle zaczęło być nudnie, na Pradze spokojnie a na Wiatraku ładnie. Ulice wciąż kwiecą się letnim kolorytem a ja pozostaję uważnym, czułym obserwatorem, który z ojcowską tkliwością dostrzega i kontempluje Prawą Stronę Wisły. Brak czasu na pisanie nie jest przeszkodą - rejestruję spostrzeżenia i przeżycia w sercu i telefonie, a gdy nadejdzie czas, to retrospektywnie wszystko nadrobię.
Właśnie wróciłem z poprawki pewnego upierdliwego zaliczenia. Rozpoznaj i zinterpretuj trzy fragmenty. Zaliczenie - za poprawdne rozpoznanie i zinterpretowanie trzech. Bosko. A mi się jeden popierdolił. Co więc teraz? Dwa warunki już mam zagospodarowane, więc trzeba to wybronić, bo repety mój indeks nie przeżyje. Zacząłem od maila dziękczynno-błagalnego. Czy wystarczy?
Tymczasem krakałer Damian jako nowy współlokator sprawdza się bardzo dobrze. Przez dwa tygodnie żadnej kosy czy innego syfu, do tego dobre poczucie humoru i ogólnożyciowa zaradność (a także - dobry system nagłośnienia i trochę elektronicznych gadżetów, które wniósł jako wiano), co łącznie daje obraz mocno kumatej persony. Do tego na dzień dobry zawarł układ chuligański z królikiem Klaptonem, którego przechrzcił na TeHaCjusza, a to ze względu na upodobanie, jakie ten ostatni znajduje w konsumpcji konopnych liści.
Drugi pokój do wczoraj stał pusty. Dziś się wprowadzają.
Za cel stawialiśmy z Damianem opchnięcie tego pokoju dwójce fajnych dziewczyn. Ciężko to szło, po przyłaziły głównie nie dziewczyny, lecz pary, a nawet dwóch chłopaków raz się przyplątało. A jak już na oglądanie umawiały się dziewczyny, to albo okazywały się sakramencko brzydkie, albo rezygnowały i nie przyjeżdżały. Tymczasem?:
- Cześć. My w sprawie pokoju. Aktualne?- zapytał słodki głos - Si, jak najbardziej. Słucham Ciebie pięknie. - Mogłybyśmy obejrzeć jeszcze dziś? - Jasne. Przystanek ten i ten, zadzwońcie jak będziecie blisko, to wyjdę. - No to buźka. Hej.
Po minucie na przystanek wtoczyła się "jedynka". Wysiadła śliczna brunetka i niewiele mniej śliczna blondynka. Okazały się miećfajne poczucie humoru i sprawiłyna nas na tyle pozytywne wrażenie, iż właściwie wsyzstko było jasne. Po 15 minutach taką toczyliśmy już gadkę:
- No to co, deal? - zapytałem - Deal. Kiedy możemy przywieźć rzeczy?
Owszem - dobrze podejrzewaliście - jest pewien haczyk.
[Rehab - dzień 17] Jesienią zawsze zaczyna się szkoła A w knajpach zaczyna się picie
[Rehab - dzień 9] Odwyk odtrunków mocnych i słabych przytępił wprawdzie, ale nie zniszczył pociągu do kobiet - tego nocnego i tych trudnych. Cisza przed burzą; ta wybuchnie po Złej Stronie Wisły dokładnie w 60 lat 1 dzień i 15 minut po zdradzieckich wystrzałach z pancernika Szlezwig-Holsztyn, po czym w ciągu godziny przełamienaturalną linię oporu na Wiśle i dotrze na Bródno.
[Rehab - dzień 13]
Dzisiaj miałem piękny sen Naprawdę pięęęęęękny seeeen
Oto siedzimy w barze, a ja ze zdumieniem stwierdzam, że... piję piwo. A przecież miałem nie pić. Trudno, skoro już się zapomniałem i jestem w połowie drugiej szklanki, to ją oczywiście dokończe. I kończyłem - delektując się każdym łykiem, aby przyjemność nie uciekła, żeby trwała. Przepysznie smakował ten browar - był to pszeniczniak. I nagle zadzwonił listonosz i...
Wiatr moim oknem skrzypnął Ja się obudziłem a pszeniczny browar zniknął
A dzisiaj zdałem sobie sprawę, że jeszcze cały wrzesień, październik, listopad i prawie cały grudzień.
Dwunasty raz tego wieczora brałem do ręki notatki - tylko po to, by po chwili odłożyć je pod byle pretekstem. Nie zrobiłem jednak tego. Usłyszałem coś niepokojącego, więc zamarłem w bezruchu i zacząłem nadsłuchiwać.
Brzmiało to początkowo jak latająca nieopodal mucha lub też komar, albo raczej jak odległy o 10 km korek na autostradzie. Szum jakiś taki. Po minucie intensywnego wsłuchiwania się monotonny dotychczas szum zaczął nabierać rytmicznego zabarwienia toczącego się po rdzewiejących torach ciężkiego pociągu. Szum, a właściwie już stukot, stawały się coraz mocniejsze. Zadrżały szyby. Królik Tehacjusz schował się pod łóżko.
Gdzieś na linii horyzontu, pomazanego na niebiesko i pomarańczowo, tuż ponad murem Cmentarza Bródnowskiego, dała się zauważyć delikatna łuna, doniośle podkreślana przez zachodzące słońce. Niewidzialny czarny marker zbliżył się do okna i zaczął zaznaczać na szybie kontury wykrzykników, a inny niewidzialny marker - czerwony - zabrał się do kolorowania ich wnętrza. Jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty, siódmy, ósmy, dziewiąty, dziesiąty, jedenasty, dwunasty, trzynasty, czternasty, piętnasty, szesnasty, siedemnasty, osiemnasty. Po chwili na moim oknie widniało dokładnie 18 czarno-czerwonych wykrzykników. Tymczasem natężenie hałasu osiągnęło poziom startującej rakiety.
Po chwili wykrzykniki odkleiły się od szyby, weszły do pokoju i ustawiły się przede mną w szeregu. Największy z nich dał znak, a pozostałe rozpoczęły mnie otaczać z dwóch flanek. Gdy to się dokonało, zaczęły zacieśniać krąg wokół mnie, a największy z nich wydobył wielki werbel i jął wybijać rytm. Głośniej i głośniej i głośniej i szybciej...
I nagle zza rogu Cmentarza - w rytm bębna - wyskoczyło 18 koni. Dosiadało je 18 jednopierśnych kobiet w strojach księżniczki Xeny i o twarzach tak dzikich, jakby wyjęto z nich kutasa na 20 sekund przed nadciągającym orgazmem. Pędziły wprost na mnie - dzikie i wrzeszczące, dziarsko wymachujące nad głowami mieczami i pochodniami.
Po niewidzialnym moście błyskawicznie zbliżały się do mojego balkonu.
Przez moment poczułem się jak mały Simba w wąwozie z hienami (od 2:11)
Rozdepczą, zabiją, zjedzą i pobiegną dalej. Łapię kurtkę i wybiegam na klatkę zatrzaskując drzwi...
STOP. Nie tak, źle. REW. PLAY. "...biją, zjedzą o pobieg..." STOP. REW. PLAY. "..mały Simba w wąw..." STOP. REW. PLAY. "... do mojego balkonu" O, teraz dobrze. REC+PLAY.
Przypomniał mi się "Król Lew". Ani przez moment nie poczułem się jak mały Simba wobec stada hien. Niczym Mufasa rzuciłem im się naprzeciw, wiedząc, że albo ja je, albo one mnie. Przypomniał mi się Cortes z garstką ludzi, u którego stóp legło całe antyczne imperium Montezumy, przypomniał mi się w końcu Pizarro, zdobywca Cuzco, stolicy Imperium Inki. Tymczasem wykrzykniki rozsiadły się wygodnie na moim łóżku i na podłodze tuż pod nim (uformowało się coś na kształt trybuny) i zadowolone odpaliły race. Zdążyłem jeszcze tylko wsadzić rękę w słoik wiśniowych konfitur od mamy i - maznąwszy palcami po twarzy - przydałem swoim rysom czerwonych pasów i bojowniczego wyglądu. Wrzasnąłem dziko i ruszyłem sam na nierówną walkę z potężną armią 18 wojowniczych, jednopierśnych Poprawek.
Trochę się boję tych wszystkich zmian, a szerzej - przyszłości i życia wogóle.
Kiedyś (właściwie to jeszcze niedawno) jak coś mówiłem, to tak było. Mówiłem, że kocham - to kochałem, "wierzę" - wierzyłem, będę o 21.00 - byłem (ok, wiem kurwa, że z kwadransem, ale przecież wszyscy o tym wiedzieli, to był rodzaj konwencji). Któregoś dnia powiedziałem "założę czasopismo" i pyk, po pół roku "Karpatka" ruszyła z hukiem pieczonego ciasta. A jak się uparłem na tą Barcelonę? Pół roku żmudnego łażenia i pisania podań, ale koniec końców pojechałem wydawać ostatnie eurocenty na kolejne wejściówki na Camp Nou. Byłem jak Bóg - moje słowo ciałem się stawało.
Mój strach nie polega na tym, że boję się mówić lub wierzyć, nie. Nie podejmuję się niczego, dla bezpieczeństwa własnej wiarygodności, a nawet i honoru. Ciągle mam pomysły, ale nie myślę o nich na serio. Albo inaczej - za dużo myślę, a nic nie robię. Ryzyka nie podejmuję. Po trochu dlatego, że się boję porażek, a po trochu - bo mi się nie chce.
Znowu jest pełno dziewczyn - ładnych, ciekawych i czarnookich. Ale nie staram się i nie będę się raczej starał - bo przecież skąd mam wogóle wiedzieć, czy tego chcę?
Nie znam siebie za dobrze. Dla mnie "ja" to taki dziwny, melancholijno-ekscentryczny i trochę nieprzewidywalny koleżka, który na codzień jest generalnie normalny, ale nigdy nie wiadomo do końca, co mu odpierdoli za 10 minut. W każdym razie są teraz dwie możliwości: albo gromadzę siły i wrócę niedługo jako Emel-Kowal-Własnego-Losu jakiego wszyscy znają, albo też zmądrzałem (czytaj: zestarzałem się). Oczywiście bliższa jest mi pierwsza koncepcja, ale to tylko subiektywne odczucia, marzenia wręcz. Tak do końca nie wiem czego chcę, więc nie wiem co będzie.
Czyżby kończył się w moim życiu okres klasyczny, a zaczynał szalejący romantyzm albo - co gorsze - modernizm, ze wszystkimi swoimi wewnętrznymi rozdarciami, lękami egzystencjalnymi, Weltschmerzami, dekadencjami i samobójstwami?
[Rehab - dzień 3]
Wchodzę do osiedlowego marketu na Grochowie, a tam kartka z napisem "wyprzedaż alkoholi". Litr Absolwenta za 32,99 zł. Jest chyba źle - wszędzie dostrzegam ten alkohol, przez co wkręcam sam sobie, że alkoholikiem jednak jestem. Kiedyś nie byłoby z tym problemu - bezrefleksyjnie kupiłbym tego litra i wrzuciłbym go do zamrażarki, a jako że w swojej chłopięcej beztrosce nawet nie pomyślałbym o tym, że mogę być alkoholikiem, to bym nim nie był. Powiedziałbym - nie jestem, od razu bym w to uwierzył, więc tak faktycznie by było. A teraz? Wszystko się pojebało wzięło.
[Rehab - dzień 4]
Jedziemy z Mateo obejrzeć mecz. Mówię mu, że dziś bez piwa z mojej strony. On się śmieje - "ok, ale rozumiem, że twój odwyk obejmuje tylko piwo, a pięćdziesiątkę ze mną dziabniesz?". Mówię, że nie, a on jest w szoku. Zamawiam wodę z cytryną. Kelnerka bez mrugnięcia okiem - "dużą czy małą?", dokładnie tym samym tonem jakim sekundę wcześniej spytała Mateo o rozmiar kufla. Oczywiście po meczu nie idziemy na tory na jeszcze jedno w nasze miejsce na torach przy Rondzie Żaba. Miejsce uświęcone krwią i bebechami Kota-Performera.
A teraz jeszcze scenka z ostatniej chwili. Wklepuję te słowa w kawiarence przy Czterech Śpiących. Właśnie tuż obok mnie jedna różowo-blondynkowa dziewczynka zawołała właściciela, mówiąc: -Proszę pana, jest jakiś problem z tym komputerem. Ekran nie działa. I klawiatura. -Hm, czy ja wspominałem, że komputer musi być włączony..?
No i tak. Podczas weekendowej wizyty w domu rodzina przystąpiła do ostatecznej ofensywy we wkręcaniu mi fazy mojego rzekomego alkoholizmu. Pięknie sobie poskładali wszystkie moje problemyw logiczną całość, której wspólnym mianownikiem miałby być alkohol właśnie. Problemy na studiach to nie wynik nudnych zajęć i w konsekwencji braku ochoty do czytania teoretyczncyh pierdół. Mój nienajlepszy ostatnimi czasy humor to oczywiście wynik ciężkiej świadomości uwikłania się w nałóg. A dziewczyny mnie rzucają, bo za dużo piję.
No więc - ja, zawsze na przekór - mówię: ok, to zobaczymy. Do Bożego Narodzenia ani nic. Abstynencja 100%. Niejako w zamian mam otrzymać pożyczkę na czesne. Pożyczka oczywiście 0%.
... ... ...
Słowo się rzekło. Poniedziałek, dzień pierwszy - pełen luz. Powiedziałem o tym Zygfrydowi, a on - hm, obgadajmy to przy piwku. Wtorek, dzień drugi - przechodząc obok jednej knajpy widzę reklamę: "wściekły pies - dziś tylko 3 zł". Idę dalej. A w czwartek meczyki, pewnie wyskoczymy gdzieś z Mateo. Jak to jest obejrzeć mecz bez piwa?
A dziś wprowadza się do mnie Daniel. Z zawodu stolarz, pracuje na cmentarzu. Dobrze mieć takie znajomości. Tak w razie czego. (Wczoraj, oglądając lodówkę i zamrażarkę u mnie w kuchni, zapytał jaka jest moja ulubiona wódka.)
Podniosłem oczy do góry. Na tle nocnego nieba z ulicy Kijowskiej ujrzałem niskiego, około 160 cm wzrostu mężczyznę, który nade mną górował. Skończyłem wiązać buta i wstałem.
-Zapalisz? Marek jestem. - dodał, podając mi zapalarę. - Ta kurwa siódemka właśnie mi uciekła. Ostatnia! -Chuj. Nocnym z Ząbkowskiej pojedziemy. - odparłem, głęboko się zaciągając szlugiem. - Też na Bródno walę. Emel tak wogóle.
-Nie palę, chyba, że piję. A dziś owszem, właśnie ósme skończyłem. Z pociągu wracam. Znad morza. -Miałem cztry dwadzieścia, a w drugim cztery pięćdziesiąt. - odparł Marek. - Ze szpitla dopiero wyszedłem. -Co? -Nie wierzysz? Papier mam! -Może i wierzę, ale nie rozumiem. Jakie cztery pięćdziesiąt?
Marek wyjął z tylnej kieszeni wytartych dzinsów pomiętą, ale złożoną na cztery kartkę i podał mi bez słowa. Rzut okiem na papier, rzut na niego. Znowu na papier i znowu na niego. Cztery i pół promila. Nie wyglądał. Był chudy, niski i wąsaty, ubrany średnio, ale nie na żula. Nie śmierdział, zarzygny nie był. Mógł mieć 50 lat. -Nieźle... Musiałeś chyba z dobę pić. -Nie wiem... Chłopaki na Czynszowej zawsze mieli dobrą wódkę. Tam się urodziłem. Na rogu Kowieńskiej i Szwedzkiej. Stara Praga. A na Brzekiej moja siostra mieszka. Poszedłem do niej, powiedziałem "Siostra, co ci powiem, piłem..." a ona, że wie bo śmierdzę. "Masz jakieś ciuchy, ogarnij się, umyj". Widzisz - dodał gładząc się po twarzy - ogolony nawet jestem. Nie widać po mnie. -Klasa. Jedyne miejsce w Warszawie, gdzie jeszcze jest Warszawa. - odparłem, zresztą zgodnie z przekonaniami. -A są tacy, co mówią, że po tej stronie Wisły nie ma Warszawy - uśmiechnął się gorzko, ale i z dumą Marek. Uśmiechnął się jak kompan do kompana. -Bo to są idioci. Co robisz? -Na rencie jestem. A wcześniej pięć lat w Dortmundzie i dwa w Emiratach pracowałem. Kablówkę kładłem. A tu w Warszawie autobusami jeździłem. -Ja też kładę kablówkę! - wykrzyknąłem niemal. - w SatInstalNecie. Znasz? -Znam. Dobrzy są, ale w Emriratach lepiej płacili. Mieszkanie kupiłem na Śródmieściu, koło Żelaznej. Ale oddałem żonie. Bo sam mieszkam teraz. A jak do niej zadzwoniłem przedwczoraj, to powiedziała, że nie ma o czym ze mną rozmawiać. -Tak trudno być mężczyzną. - odparłem cytatem, wizualizując sobie jednocześnie przed oczami wszystkie sceny z filmu "Testosteron".
Skończyliśmy palić i podjechał nocny. Sporo małolatów, harmider, więc więcej już nie pogdaliśmy. Marek wysiadł na Kowieńskiej i poszedł w stronę obdartej kamienicy, w której się urodził.
Stało się. Deal został zawarty. Oni się wyprowadzają, a ja szukam współlokatorów bo chcę tu zostać. Mam do wynajęcia cały pokój z balkonem oraz pół pokoju ze mną.
Ktoś zainteresowany?
Dla zachęty dodam, że dziś pod moim blokiem rozmawiałem z autentycznym Afgańczykiem.
W przedziale pociągu drugiej klasy siedzi 8 osób, a jedna z nich pije piwo. Czy jest alkoholikiem?
Na korytarzu klasyczny tłok, ale wszyscy wokół mają w uszach białe słuchawki. Ktoś ogląda film na notebooku firmy Apple. O paradoksie! Słuchawki są czarne.
Ktoś siedzi i marzy o wierności nie wiadomo komu lub/i czemu. Przy kolejnym jednak piwie wierność przestaje być wartością i zaczynają się smsy. Natomiast za oknem jest wtedy las, a w przedziale kończy się piwo i jest kurewsko gorąco.
Laska z najmniejszym dekoltem w całym przedziale wychodzi, zostawiwszy uprzednio na siedzeniu książkę w wytartej, jasnobrązowej okładce. Biorę ją do ręki i okazało się, że kosztowała 360 zł, a na imię ma "Komu Bije Dzwon". Napisał ją Hemingway, a nie Kazik Staszewski.
Wówczas wziąłem do ręki komórkę i zaproponowałem spotkanie jedynej dziewczynie, przy której 12-sztuczna paczka prezerwatyw nie wystarczyła na weekend.
Ale piękne dekolty mają w upał laski w pociągach drugiej klasy!
Pociąg umie to coś. Potrafi wtłaczać w płuca zapach siana, gdy wystawi się łeb za okno. Motywuje to do odrobiny zadumy na utracony sielankowy styl życia, nad którym rozpływał się niegdyś Kochanowski.
I nawet wpychający się czasem w nozdrza obornik nie jest w stanie popsuć tej melancholii.
Słucham Manu Chao i utożsamiam się z podmiotem lirycznym piosenki "La Despedida". A chwilę później zamienia się w "Mentira", a korytarzem przeciska się laska w różowej bluzeczce i ociera mi się cyckami o lewy łokieć. Mijamy Zyczyn.
Manu utrzymuje, że wszystko jest kłamstwem i że dobrze jest ukryć się pod ciemnością. Tym razem o moje plecy ociera się cyckami konduktorka w mini.
Oczekuję na ostatnią falę Oczekuję na ostatnią rolę Pod księżyca łuną znów na plaży Pod księżyca łuną znów na plaży
Gdzie zajdzie dziś, juto i zawsze? Ponad księżycem
Laska z bardzo ładnym dekoltem obejmuje czule i za szyję kolesia w pomarańczowych spodenkach. Zazdroszczę jemu, zazdroszczę jej, im jestem bardziej pijany, tym bardziej samotny.
Pęd pociągu, letni wieczór letni. Kiedy drzewa zamieniają się w zielone, poziome paski, rozpoczynam poszukiwania kogoś z fajką.
I koniec podróży. Powiedziałem do najładniejszej i najmądrzejszej dziewczyny w całym pociągu: - Jestem Emel. Miło Cię było poznać, Agato, ale obawiam się, że już się więcej nie zobaczymy. Trzy minuty później ustępowałem już komuś miejsca w tramwaju linii 25.
(Tak chciałem napisać przedwczoraj, ale nie miałem czasu.)
Zacznijmy od tego, że jest tak: kończy się lipiec, w którym nie zrobiłem zupełnie nic konstruktywnego, nie licząc co najwyżej poznania smaku seksu z 30-letnią kobietą.
Tylko co z tego? Pracy jak nie było tak nie ma, a długi jak były tak się kumulują. I jeszcze podwyżka czynszu. Ta ostatnia jest najgorsza – ekipa się burzy, jeździ oglądać mieszkania i może się okazać, że za tydzień trzeba będzie pożegnać to spokojne zadupie, gdzie na śmietniku można znaleźć wygodną kanapę i dzikie, wolne konopie. A jeśli znajdę nowe lokum – zapewne również gdzieś przy torach – ale już po tamtej, gorszej (bo lewej!) stronie Wisły? Nie chcę tego, ale może się tak stać. Oznaczałoby to pewnie koniec „Obrazków z Pragi”.
Idą zmiany, I`m feelin`it. Zmiany, być może nawet bardzo ważne zmiany. Jest w powietrzu niepokój roku 1968. Moja stara Unitra wciąż trzeszczy, ale inaczej.Nastrój niepokoju i niepewności udzielił się również dostojnie opanowanemu zazwyczaj Klaptonowi, zwanemu również Białym Noskiem.
A dziś również nic nie napiszę, bo mi się nie chce, albowiem zapierdalałem 10h na rusztowaniach, a jutro znowu pobudka o 5.30. Wrzucę za to zdjęcia Klaptona vel. Biały Nosek. Macie i się cieszcie.
Wydawało się, że ulicę Ząbkowską znamy jak własną kieszeń. Tymczasem nie.
Z Fajką ustawiłem się W Oparach Absurdu, czyli w knajpie, która za czasów pracy przy Okrzei 35 wciskała nas w 50% koszty uzyskania przychodu, jako że po skończonej robocie niepodobnym było nie zajrzeć tam na 2, góra 3 tyskacze. A wczoraj było tak: zamówiliśmy po piwie, siadamy w fotelach, po czym urocza barmanka… przynosi trzecie. Ucieszyłem się, ale i zmartwiłem jednocześnie, gdyż takie zaszczyty muszą niechybnie świadczyć o fakcie, iż sporo kabony już tutaj przepuściłem.
Dla pewności jednak, że chodzi o moje tutaj dokonania zapytałem krótko, czemu zawdzięczam trzecie piwo. Istniała bowiem jeszcze druga ewentualność: ekwiwalent za stracony czas, gdyż – jak zawsze – akurat na mnie skończyła się beczka.
Okrutnie się zdziwiłem, gdy okazało się, że w środy jest po prostu taka promocja. W pierwszej chwili myślałem, że to są jakieś jaja, bo bywaliśmy tu z Zygfrydem tak często, iż absolutnie nieprawdopodobnym było, żebyśmy tam nigdy nie trafili w środę. A jednak.
A potem, już na przystanku, spotkałem parę sympatycznych Czeczeńców. Ale o tym kiedy indziej.
Moja dzisiejsza podróż tramwajem linii 25 mogła być po prostu kolejną podróżą takimż tramwajem. I w sumie była – ta sama trasa od Mostu Poniatowskiego poprzez Rondo Waszyngtona i Aleję Zieleniecką aż do Czterech Śpiących a potem jeszcze dalej na Bródno , te same wagony, ten sam śmierdzący Grochowem i Stadionem Jeszcze-Nie-Narodowym (a – o ironio! - wręcz przeciwnie: w chuj tam Ruskich i Wietnamców) tłum, ta sama tępa bezmyślność przylepiona niczym zapleśniałe naleśniki do mord współpasażerów porozpierdalanych upałem na niewygodnych siedzeniach.
I w takich oto okolicznościach wzięło mnie na filozofię.
Sprokurowała to wszystko para dzieciaków w wieku jakoś tak 17-18 lat. Ona – ładna, drobna blondynka z uroczym dekoltem, złotymi tipsami i paznokciami u nóg w kolorze plastikowo-różowym. On – dość elegancki, niewysoki dresik, przyodziany w czarne, wyprane szelesty i czarne sportowe buty, za to bez bejsbolówki i z dwudniowym zarostem.
Nie byli wulgarni ani agresywni. Wot, jechali na zakupy. Pośród kolażu smrodu, kompleksów i ogólnego bezguścia wypełniającego tramwaj linii 25 jawili się jako oaza normalności. I to wcale nie dlatego, że spodobał mi się nienachalny, ale jednak więcej niż widoczny, tak zdradziecko uwięziony za białym, markowym stanikiem i słomkową bluzeczką dekolt blondynki lub jej perfumy, przywodzące na myśl zapach czarnej porzeczki, ani nawet nie spowodowała tego niebłyskotkowa, tylko pełna dyskretnej elegancji czarna nokia dresika.
Oto doszedłem do zaskakującej mnie samego konkluzji, że obecnie dres pełni funkcję tezauryzacji męskości, zdeponowane są w nim tak wartościowe cechy jak: ryzyko, siła fizyczna czy ginąca powoli potrzeba imponowania kobietom; jest antytezą zblazowanego, rozintelektualizowanego metroseksualisty, który nawet porządnie nie pierdnie, gdy ktoś będzie chciał skrzywdzić jego dziewczynę lub rodzinę albo ochujać przyjaciół.
I ta blondynka. Jak była młodsza, pewnie wyszalała się już w dyskotekach. Teraz, mając te swoje 17-18 lat uspokoiła się i przyucza się powoli do pracy na dwóch etatach: fryzjerki oraz żono-mamy. Jest kobieca i prostolinijna w swej chęci podobania się mężczyznom; pięknie kanalizuje ową instynktowną chęć dekoltami, a nie własnoręcznie udziwnionymi bufoniastymi spodniami maskującymi miast uwypuklać kształty pośladków, jak niektóre niby to ach-och artystki z ASP.
I żal to mówić, ale takich osób ten kraj potrzebuje. Dresów – nawet głupich, i blondynek – nawet po solarium. Bo im głupota mija wraz z dzieciństwem, i doroślejąc – normalnieją. Zakładają rodziny, rodzą dzieci, rozkręcają małe biznesy i kombinując okrutnie przyczyniają się do postępu. A to wszystko tylko dlatego, że za młodu nie wyplenili z siebie męskości ni kobiecości, które to cechy w dorosłym życiu jednak się przydają.
Ci wszyscy kulturalni dziennikarze stacji radiowych, tolerancyjni do wyrzygania żółcią politycznej poprawności bywalcy modnych klubów, czytający prasę ekonomiczną i komentarze Piotra Pacewicza pracownicy korporacji doradczych i brzydkie lesbijki (czemu ładne lesbijki są tylko w tv?) – oni wszyscy zginą, nie przeżywszy pierwszego-lepszego konfliktu zbrojnego czy choćby kryzysu z recesją z prawdziwego zdarzenia. Będą myśleli, że są komuś lub czemuś zupełnie niezbędni, a tu takie kuku.
Przeżyją tylko dresy ze swoimi blondynkami, i ewentualnie jeszcze urzędnicy, którzy pod pozorem parzenia kawy też jednak ciągle ćwiczą się w sztuce spadania na cztery łapy i ogólnego kombinowania.
I okaże się, że wymyślając płcie Matka-Ewolucja raz jeszcze miała rację.
"Gdy miałem 5 lat, chciałem zostać śmieciarzem." - Jurek Owsiak
Oto poszedłem wyrzucić śmieci. Było to jednak tylko przy okazji, gdyż tak naprawdę potrzebowałem bez skrępowania zadzwonić do Hanki i wyciągnąć ją na spacer, bo nieprzeciętnie mi się nudziło. Dochodziła 21.37, a ciepły lipcowy wieczór ewidentnie nie rokował. Jednakże Hanka nie odebrała. Założę się, że jutro się nie odezwie, dopiero w środę wieczorem napisze, że poszła gdzieś tam i że zapomniała komórki. Znam ja te jej sztuczki. Tak więc ostatecznie, definitywnie i najzupełniej oficjalnie wręczam jej czerwoną kartkę. Zasłużyła na nią jak mało kto. (Zresztą - powiedzmy sobie uczciwie - i tak od dłuższego czasu właściwie nie była brana pod uwagę przy ustalaniu składu. Teraz największe szanse na grę ma Amelia, która świetnie wypadła w zeszłotygodniowych sparingach. Czy jednak stać mnie na transfer definitywny?)
Ale nie o tym miałem. A więc wywaliłem śmieciory i wracam, patrząc jednocześnie w pojedyncze chwasty porastające pseudo-trawnik wzdłuż chodnika. Patrzę tak od czasów, kiedy byłem w Hiszpanii, wtedy to bowiem znajdywało się od czasu do czasu pośród bujnych krzaków wcale ładne roślinki dzikich konopi. Takie nie-do-końca prawdziwe, ale zawsze. Wtedy był to tylko sport, bo regularnego zioła ani czekolady nie brakowało nigdy.
No i w tym zapadającym nad Prawym Brzegiem Warszawy mroku, tuż pod śmietnikiem, wypatrzyłem roślinkę o rozmiarze dorodnej pyty. Mieniła się do mnie przepysznymi, siedmiolistnymi liśćmi. Szczęśliwie - pod osłoną owego mroku, który był na tyle nieintensywny, że pozwolił dostrzec krzyczącą w moja stronę zieleń, ale jednocześnie na tyle gęsty, że pozwolił czuć się bezkarnie bezpiecznym - wydobyłem ową roślinkę wraz z korzeniami i umieściłem w szklance wody u mnie na balkonie. (Nie żywię wszakże większych nadziei - albo to to uschnie, albo zgnije, albo okaże się kłaka funtów wartą samosiejką. Ale przynajmniej ładnie wygląda.)
Kanapę, na której śpię, również znalazłem na owym śmietniku. Stojącą na balkonie żółtą szafkę na przetwory - tak samo. Czyżbyśmy więc - pomimo globalkryzysu - osiągnęli już ten kapitalizm, w którym wprawdzie śmietniki nie znikają, ale są bardzo dobrze wyposażone?
Co jeszcze tam znajdę? Może kobietę swojego życia, którą chwilę wcześniej czyjeś niewprawne oko uzna za nie nadającą się do dalszego użytku?
Zarzygane było wszystko: balkon, wykładzina w pokoju, łóżko, śpiwór, karimata, miska, wanna, kibel, umywalka, zlew i podłoga w kuchni(pewnie nie doleciało) a także twarze i dekolty owych dziewczyn.
Z alkoholem nikt nie wygrał (niedawno byliśmy blisko, ale ostatecznie padł remis). Tym razem 40-procentowy roztwór C2H5OH zapakowany w butelki marki "Wyborowa" nie trafił na godnych siebie przeciwników. Gdy przyszedłem, czwórka dziewczyn kończyła litra i wychodziły do nocnego. Ledwo wróciły z zero-siódemką, od razu... się pokłóciły. Foch trwał długo, sącząc piwo na sąsiednim balkonie z niedowierzaniem słuchałem bełkotu pijanych bab usiłujących sobie wytłumaczyć która co i dlaczego oraz która którą i kiedy źle zrozumiała. Nim osiągnęły konsensus, rozpoczął się regularny disaster opisany we wstępie.
Z mojego punktu widzenia jedyną atrakcją była jedna z dziewczyn, która solidnie się ubrudziwszy postanowiła wziąć prysznic, a jako że ubrania nie nadawały się już do użytku, resztę wieczoru spędziła odziana tylko w piękną, czarną bieliznę.
O polityce jeszcze tu nic nie było. Czas najwyższy pozwolić sobie na mały wyjątek.
Newsów politycznych nie czytuję, ciężko bowiem natrafić na wiadomość-arcydzieło w rozumieniu rozprawki „Zrozumieć Poezję”, skądinąd jakże słusznie wyszydzonej w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów”. Mało tego, nie dość że napisane są nędzną polszczyzną kipiącą od źle postawionych przecinków oraz niewłaściwie użytych przypadków, przyimków i spójników, to jeszcze zamiast traktować o rzeczach ważnych dla kraju, maltretują bogu ducha winną Dupę Maryny. Kropką nad i, gwoździem do trumny lub też szumem spuszczanej wody nad brązowym zazwyczaj posążkiem niechże będą komentarze chuliganów PO i PiSu - pierwszego pokolenia Dzieci Neo.
Czyli w skrócie –news polityczny to Cloaca Maxima. Należy ten syf omijać z daleka i – jak to drzewiej bywało - czekać aż szczęśliwie spłynie w odmęty Tybru.
(Chociaż nie, może jednak nie mam racji? Może rzeczywiście w obecnym systemie politycy z definicji zajmować się mają pierdołami, i tylko redaktorzy serwisów internetowych potrafią to dostrzec, skrupulatnie odrzucając newsy istotne?)
Zostawiam te wątpliwości nierozwiane i klękam przed majestatem i ciemnymi kratami blogosfery, ażeby wyznać – pojedyncze co prawda! – kliknięcie w politycznego newsa. Tytuł był jednak na tyle ponętny i zachęcający, a perspektywy udanych komentarzy na tyle spore, że uległem. Uległem, i nie żałuję.
News dostał na imię „Zalało Sejm i Kancelarię Premiera”, a w komentarzach jedni pięknie się cieszyli z tego nieszczęścia, inni martwili, że posłów akurat w pracy nie było (ktoś słusznie dodał: i dobrze, bo uchwalali by nowe głupoty), reszta skupiała się na klasycznie rozumianym bluzganiu na innych.
Tylko jeden jegomość przytomnie spytał: czy Schetyna wypłaci również Tuskowi te 6 tysięcy zapomogi?
Wyszedłem na spacer, bo tak. Tramwaj podwiózł mnie na Kondratowicza, a stamtąd miałem już zupełnie niedaleko do Parku Bródnowskiego. Od razu usłyszałem muzykę, więc. W Parku tłum ludzi wszelakich - od gimnazjalistów z browarami, poprzez seksowne mamusie z dziećmi i bez mężów na różnorakich żulach skończywszy. Kapela pierwsza klasa: śląskie trio rock-bluesowe, z charyzmatycznym frontmanem Kajetanem Drozdem zwące się "7 w nocy" powaliło, bynajmniej nie tylko dlatego, iż mam słabość do bluesa śpiewanego po polsku. Kupiłem nawet ich debiutancką płytę za 30zł, a do tego kanapkę ze smalcem i kiszonym za trójkę. I jedno i drugie serdecznie polecam:
Potem jeszcze pojawił się zespół grający muzykę warszawską. Ostatnio zauważam modę na tego tyku kapele, co cieszy.
Na koniec zaś wystąpił Goldenlife. I znowu pozytywne zasko. No bo niby znany i oklepany band, który chyba pukał nawet do Eurowizji bram, niby zmanierowany wokalista i śmiesznie skaczący po całej scenie - acz zupełnie niebeznadziejny - gitarzysta, ale koniec końców rozkręcili festyniarski tłum celebrujący Dni Targówka. Mnie osobiście zaś wzruszyli. Nie potrafię napisać nic więcej, niż to, że "24.11.94" niespodziewanie chwyciło mnie za gardło z mocą rekina ludojada, a przy "Wolności" - wykonanej z dedykacją dla niżyjącego Bogdana Łyszkiewicza, wokalisty Chłopców z Placu Broni - musiałem mocniej naciągnąć na oczy kaptur, bo na Dniach Targówka wstyd uronić łzę.
Tuż obok mnie stała Bardzo Stara Babcia. Patrzyła na scenę - zastanawiałem się, czy cokolwiek słyszy. Okazało się, że tak, gdyż zmiana melodii z ballady na punka skutecznie ją wygoniło spod sceny. Ciekawe, czy wokalista zdawał sobie sprawę, ze wykonywał właśnie ostatni kawałek, jaki Bardzo Stara Babcia usłyszała w swoim życiu..?
Udany był też starszy Damięcki jako konferansjer. Mój szczególny szacunek wzbudziło to, iż - ku ogólnej uciesze targówkowego gminu - pozwolił sobie na dwa dowcipy o Żydach.
(Było coś o antysemityźmie w poniedziałkowej "Wyborczej"?)
Przez Goldenlife omal nie spóźniłem się do kościoła. Tzn. spóźniłem się o godzinę, ale akurat do Parafii przywieźli Krzyż i Obraz, a na dokładkę przylazł Biskup, więc wszystko trwało łącznie 2,5 godziny, więc tak czy siak swoje odstałem, toteż sumienie mam w miarę czyste.
I w końcu wyszedłem, a tu za stację Orlenu zajeżdża na sygnale straż. I rzeczywiście - w tle olbrzymi słup dymu. Tam za Orlenem jest takie szemrane, nieoświetlone osiedle pełne baraków, brudu i tajemnic. Oczywiście na miejscu byłem szybciej niż strażacy, bo ci nie mogli dojechać ze względu na zwinięty na noc asfalt. Upierdoliłem konkretnie spodnie i buty, omal nie zwichnąłem nogi w jakimś dzikim kompoście albo i wysypisku, ale za to obejrzałem z pierwszego rzędu całkiem niezły pożar. Doszczętnie sfajczył się garaż nr 49. Ciężko powiedzieć, co było w środku - chyba jakieś rury i inny kradziony złom. Przez moment żałowałem, że nie samochód, ale po chwili przypomniałem sobie, że fajerwerki już tego wieczora widziałem. Straż działała bardzo sprawnie: biegali, krzyczeli, cięli, lali, wchodzili na dach, zeskakiwali z niego i znikali w dymie, podczas gdy ja stałem sobie oparty o naprzeciwległy garaż i kostka po kostce konsumowałem czekoladę truskawkową. Było mi ciepło i dobrze.
Koniec. Morał? Praga jest fajna. Miał być tylko spacer, a tu tyle atrakcji.
Przyjezdnym zawsze byłem, a Warszawa była dla mnie bulwiastą blizną Złotych Tarasów przyczepioną do obszczanej dupy Dworca Centralnego. Przeprowadzka za Wisłę zmieniła wszystko.
Warzywa w ciemnym piwie
-
Stało się i w końcu opiszę mój słynny przepis na warzywa duszone w ciemnym
piwie. Jeśli o nim nie słyszałeś, to znaczy, że źle słuchałeś (na pewno, bo
potr...
Ronika „Selectadisc” – Synth-popowa Zosia Samosia
-
Ronika, muzyczny Robin Hood z Nottingham, który zabiera bogatym (sample) i
daje głodnym (muzyki), wydaje długo wyczekiwany debiut (5 lat! - teraz
wiem c...
Naj, naj, naj... Serie A 2013/2014
-
*"11" sezonu:*
Gianluigi Buffon (Juventus) - Juan Cuadrado (Fiorentina), Mehdi Benatia
(Roma), Andrea Barzagli (Juventus), Stephan Lichtste...
-
BOGUSŁAW CUPIAŁ: sylwetka milionera, ale nie wizjonera
*Bogusław Cupiał i jego świta. *
Dzięki Bogusławowi Cupiałowi Wisła stała się potentatem, a w lidz...
Koniec
-
Dzisiaj postanowiłem zamknąć pewien rozdział w życiu. Blog się zrobił nudny
i męczący. Zdecydowałem stworzyć sobie następną osobowość, bo te cztery
poprzed...